Co więcej, składniki odpowiedzialne za kształt “Memento Mori” wcale nie są czymś nadzwyczajnym. Chodzi wyłącznie o doomową potęgę riffu – nie tak daleką od Black Sabbath – zazębioną z ciężarem z okolic debiutu Life of Agony czy nawet Crowbar i wokalami w wariancie larger-than-life. Zwłaszcza ten ostatni element odgrywa najistotniejszą rolę w rozwoju dramaturgii i napięcia w numerach. Kirin Gudmunson doskonale wie, jak ważna jest wielobarwność w okazywaniu emocji. Co prawda w jego przypadku przybierają one głównie ciemne odcienie, ale nie przeszkodziło mu to w pokazaniu pełnego spektrum mroku, bez zawieszania się wyłącznie na jednym wątku. Jest w tym bezradne wycie do księżyca, wrzask na skraju rozpaczy, a miejscami i rozedgrany szloch. Skala skojarzeń? Szeroka – zacząwszy od Iana Astbury’ego z The Cult, a skończywszy na Danzigu czy nawet Jeffie Buckleyu. Zresztą inne subtelne krzyżówki gatunkowe są tu obecne również w warstwie muzycznej. Prócz wspomnianych wyżej kluczowych elementów brzmienia Hail the Void należy dorzucić także całkiem zauważalny posmak grunge’u. Dzieje się tak choćby za sprawą bardziej dołującej niż wzniosłej melodyki riffów, co od razu przywołuje wspomnienia tych najbardziej przygnębiających momentów z “Dirt” Alice in Chains. Ale zagranych jeszcze wolniej, z jeszcze większym zaakcentowaniem beznadziei.
Jednak nie tylko świetne wzorce i sprawne połączenie ich ze sobą decydują o klasie “Memento Mori”. Nawet tak udane kombinacje odbiegających od siebie elementów nie byłyby dostatecznie przyciągające, gdyby nie songwriting – a ten jest tutaj na wysokim poziomie. Przede wszystkim: mimo nie najkrótszych utworów (często rozciągniętych do sześciu-siedmiu minut) Hail the Void nie nadwyrężają uprzejmości słuchacza. Zespół trzyma się prostych rozwiązań i jasnego podziału w skali ciężar-melodia, nie popadając przy tym w monotonię. Nie znajdziecie tu siermiężnego riffu ledwo dobijającego do końca piosenki. Kanadyjczyc mają odpowiednie wyczucie i zawsze zmieniają tematy w odpowiedniej chwili – wyciągając z nich samą esencję. Płynnie przechodzą z niemal stonerowego meandrowania i budowania psychodelicznej atmosfery w najszlachetniejszy doom taranujący wszystko paroma dźwiękami. I na przykład w “Goldwater” człapią powoli, w tradycji godnej Emmy Ruth Rundle, potęgując ponury nastrój bez eksplozji przesterów, by w refrenie uderzyć bliżej Type O Negative, ale z wokalami w niemal alt-rockowej stylizacji. Podobnie intensywnie, a może nawet jeszcze ciężej wypadają w “Writing on the Wall”, lecz na drugiej flance poszukiwań równie mocno błyszczy niemal kompletnie wyciszony “The Void” z udręczonym jękiem Gudmunsona i grunge’ową melodią w centrum uwagi. Spójność? Owszem, klimat wydawnictwa jest bardzo klarowny, ale jednocześnie wolny od fuzzowego błądzenia dookoła trzech akordów na krzyż. To świadczy o zmyśle kompozytorskim tego trio.
Trudno właściwie znaleźć słabsze punkty przy omawianiu “Memento Mori”. Jest tu równowaga między chwytliwością a bólem ducha, jest świetne brzmienie, jest wokalista poszukujący daleko poza stonerowo/doomową zwyczajowością… Pozostaje tylko życzyć Hail the Void utrzymania tej tendencji. Póki co? Mucha nie siada.
Łukasz Brzozowski
(Ripple Music, 2023)
zdj. archiwum zespołu