Paradoksalnie, odpowiedź wcale nie musi brzmieć dramatycznie ponuro. W wywiadzie, który za parę dni będziecie mogli przeczytać w nowym numerze naszego Zina, Trevor sam z siebie rzuca, że pokaźna grupa odbiorców postrzega Haunt jako zespół z kategorii „słyszałeś jedną płytę – słyszałeś wszystkie”. Rzuca tylko po to, by zaraz tym słowom zaprzeczyć, i w sumie ciężko się z nim nie zgodzić – między bliską historycznej rekonstrukcji „Luminous Eyes” a occult-rockową w duchu „Burst Into Flame” zespół musiał wykonać kilka pokaźnych susów, tak samo jak między „Mind Freeze” a swoimi najnowszymi materiałami, chętniej czerpiącymi choćby z US power metalu. Percepcja Haunt jako zespołu, który nie chce się zmieniać, po części bierze się z jego wydawniczej nadproduktywności. Piszę to bez cienia złośliwości, ale nie będąc szalikowcem talentu Churcha łatwo przegapić premierę jednej czy dwóch płyt, skoro nowe wychodzą dosłownie rok w rok, i nie odnotować ewolucji, jaka na nich zaszła. Poza tym rok to za mało, żeby przetrawić ewentualne zmiany, nie mówiąc już o tym, że to stanowczo za mało, by zbudować napięcie w oczekiwaniu na kolejny album – m.in. z tego powodu Haunt bardzo szybko z małej scenowej sensacji stał się zespołem, którego obecność i równą, stabilną formę zaczęto traktować w kategoriach nudnej oczywistości.
Nie mam zamiaru zrzucać wszystkiego na ułomności percepcji, bo wiadomo, że ostatnie „Beautiful Distraction” i „Windows Of Your Heart” nijak się miały do najwyższych lotów Churcha – poza pojedynczymi numerami nie wniosły do dyskografii Haunt żadnej większej wartości, za to straszyły nierównym poziomem i pobrzmiewającą w tle jarmarcznością wspomnianego power metalu. Przez brak większej wartości rozumiem też coś na kształt przebijającego z nich samozadowolenia i nieśmiałych oznak kiszenia się we własnym sosie. „Golden Arm” stanowi w tym kontekście wiatr ożywczych zmian, bo bliżej jej do nowego otwarcia niż do kolejnego nic nie wnoszącego dokonania sytych kotów, które ze zniecierpliwieniem odhaczają następne przystanki w drodze do irracjonalnego celu, jaki same sobie założyły. To wrażenie jest zasługą kilku rzeczy – po pierwsze oddania produkcji w ręce człowieka z zewnątrz, dzięki czemu kapela na „Golden Arm” zaliczyła brzmieniowy skok na miarę tego, jaki stał się udziałem Spirit Adrift przy premierze „Enlightened In Eternity”. Druga, nawet ważniejsza, dotyczy samych kompozycji. Ostatnim płytom Haunt nie brakowało przebojów pokroju „Golden Arm” czy „Chimera”, ale była to właściwie jedyna rzecz, jaka trzymała je pod kroplówką. Nowa płyta nie okaże się kopalnią heavymetalowych szlagierów na miarę „Burst Into Flame”, ale ma do zaproponowania znacznie więcej niż pojedyncze wystrzały poprzedniczek, między innymi zaskakująco świeżą wariację na temat hardrockowej patyny w „Fight the Good Fight” czy echa… Siouxsie and the Banshees w „Piece By Piece”. A nawet kiedy nie kombinuje ze sprawdzoną formułą, jak w „Hit and Run” czy zamykającym „The Horses Mouth”, zwykle jest w stanie podejść do niej z zapalczywym entuzjazmem, z którego były wyprane ostatnie nagrania zespołu. No i przy całej swojej różnorodności jest do bólu metalowa, czego nie można było powiedzieć o „Windows Of Your Heart” z całą jej egzaltowaną i niemal pop-punkową wrażliwością.
Wspomniałem wcześniej o zapalczywym entuzjazmie, aczkolwiek przy ostatecznej ocenie „Golden Arm” warto się od niego zdystansować. Nowy album Haunt nie zapisze się w annałach jako najbardziej kompletne nagranie zespołu, ale chyba nie musi – liczy się to, że jeśli szaleńczy plan Churcha (ile to jeszcze płyt zostało? 12? 13?) faktycznie ma zostać wprowadzony w życie, „Golden Arm” dzielnie resuscytuje nadzieje na to, że odliczanie do dwudziestej dużej płyty Haunt nigdy nie stanie się przykrym kronikarskim obowiązkiem. Przy tak karkołomnym planie wydawniczym to znacznie większy komplement, niż mogłoby się wydawać.
Adam Gościniak
(Iron Grip/ Church Recordings, 2023)
zdj. Raymond Ahner