“Death Is in Love with Us” (“Razorblade Romance”)
Najpierw jeden z tych szybszych numerów, który oczywiście jest murowanym przebojem, ale trudno wrzucić go w pierwszą piątkę największyh bangerów z “Razorblade Romance”. Zdziwieni? Niepotrzebnie – jeśli twoimi konkurentami są “Join Me”, “Right Here in My Arms” czy “Gone with the Sin”, naturalnie musisz stanąć za nimi. Ale muzycznie “Death Is in Love with Us” w niczym im nie ustępuje. To ten rodzaj HIM, do którego sam Ville Valo miewa największy sentyment, a więc dynamiczny, wolny od sentymentalizmu, niesiony rockowym riffem i niesłabnącą inspiracją na punkcie Billy’ego Idola czy nawet Bon Jovi. Również bardzo lubię, gdy fińscy mistrzowie love metalu stawiali na maksymalny konkret, a maksymalnie emocjonalne, przepełnione tęsknotą hymny kontrastowali strzałami o wyższym poziomie adrenaliny. M.in. właśnie dlatego “Razorblade Romance” odniosło taki sukces, bo nie zabrakło tu żadnego zestawu emocji. Od gniewu przez wspomnianą tesknotę aż po smutek czy wreszcie objęcie w pełni faktu, że jesteśmy niewolnikami miłości i nic z tym nie wskóramy. Całkiem uroczo, prawda?
“Sleepwalking Past Hope” (“Venus Doom”)
Mamy 2007 rok, love metal nie jest już najbardziej pożądaną rzeczą wśród dziewcząt i chłopców tego świata, a Ville – brutalnie spacyfikowany przez alkoholowy nałóg do spóły z innymi życiowymi trudami – to trzydziestojednoletni koleś wyraźnie zmęczony życiem, a nie bajkowy Adonis gotyku. Paradoksalnie moment kryzysu przyniósł zespołowi jedną z ciekawszych pozycji w dyskografii, całkiem prawdopodobne, że najcięższą i najbardziej intensywną. Niby wciąż nastawioną na przebojowość, ale przeciętą tak ponurym doom metalem jak na “World Coming Down” Type O Negative. Dlatego, owszem, “The Kiss of Dawn” czy “Passion’s Killing Floor” zaspokajają zapotrzebowanie na hity rozkręcone do 110%, ale to właśnie przy “Sleepwalking Past Hope” w pełni uwydatnia się charakter tego krążka. Jednocześnie mówimy też o najbardziej niecodziennym numerze w dyskografii HIM. Ten dziesięciominutowy kolos stoi pod znakiem wielu zwrotów akcji, betonowych riffów zmieniających się jak w kalejdoskopie, towarzyszącej im powłóczystej melodii, a nawet wpływów… Rocka progresywnego. Wszystko z ogromną klasą i dostojeństwem – jak to u Ville Valo.
“Love, the Hardest Way” (“Screamworks: Love in Theory and Practice”)
“Screamworks” to stuprocentowe przeciwieństwo “Venus Doom” i w ogóle reszty dyskografii HIM. Bo Ville Valo poukładał sobie życie, po raz pierwszy w historii nagrywał trzeźwy, a piosenki pisał, będąc zakochany jak nastolatek. Swoją ówczesną partnerkę nazywał muzą, dookoła której budował całą zawartość krążka, i to słychać. Materiał z 2009 roku jest bowiem jedynym tak optymistycznie niepoprawnym, słodkim, a nawet wręcz rozczulającym w katalogu grupy. Panowie dokonali tu drastycznego zwrotu w kategoriach nastroju i propozycji muzycznej, bo z metalu zostały właściwie resztki i tak wypierane pastelowym hard rockiem w duchu lat 80. czy bardziej wówczas aktualnym alt-rockiem. Na papierze brzmi to jak przepis na katastrofę, co pewnie stwierdzili także fani kapeli, uznając płytę za najsłabszą z dotychczas nagranych, ale w praktyce trudno się w tym nie zakochać, zwłaszcza w “Love, the Hardest Way”. Po prostu nie da się być niepoprawnym zakochańcem i jednocześnie nie kupić tych lukrowanych wstawek fortepianowych, tej melodii gitarowej prawie jak z późniejszego Genesis oraz tekstu o tym, jak straceńcza bywa miłość. Piękna rzecz.
“The Heartless” (“Greatest Lovesongs vol.666”)
Jeśli zaczynasz płytę nieśmiertelnym szlagierem o słodkich trzech szóstkach i coverem “Wicked Game”, który wielu uznaje za lepszy od oryginału Chrisa Isaaka, to musisz stanąć na głowie, by nie stracić tej magii. Na szczęście HIM nie mieli z tym większego problemu, a “The Heartless” bezproblemowo utrzymuje i tak wysoki poziom. Ta sielska balladka jest jednocześnie dobrym przykładem potencjału, który drzemał w kapeli i ostatecznie eksplodował na “Razorblade Romance”. Bo owszem, przez większość czasu piosenk głównie rozczula marzycielską melodyką i chórkami a’la Andrzej Piaseczny w refrenie, ale jak już w drugiej części przez chwilę nad całością rozpościera się duch doom metalu i hipnotyczny riff, to nie ma co zbierać. Do tego oczywiście numerem rządzi, jak zwykle, Ville Valo – nie tylko w kwestiach songwriterskich, ale przede wszystkim wokalnych. Już wtedy sympatyczny Fin dobrze wiedział, jak modulować głosem, kiedy wejść w falset, kiedy uderzyć w vibratto i jak w tym całym sztafażu nie wpaść w karykaturę. Z drugiej strony – inaczej być nie mogło. Przecież królem love metalu nie zostaje się za darmo, nawet jeśli samemu się go stworzyło.
“Don’t Close Your Heart” (“Deep Shadows and Brilliant Highlights”)
“Deep Shadows and Brilliant Highlights” jest powszechnie uznawane za pierwsze rozczarowanie w dyskografii HIM. Co prawda nie w kategoriach poważnie godzących w dobre imię kapeli, bo chodzi bardziej o drobną ryskę na wizerunku, ale jednak. Również zespół nie wspomina krążka za dobrze, ponieważ wytwórnia i menedżerowie zbytnio ingerowali w numery, a całość brzmiała zbyt słodko – nie tak, jak chcieli twórcy. Wszelkie scysje poskutkowały tym, że fińska załoga znalazła się na krawędzi rozpadu, ale ostatecznie przezwyciężyli komplikacje, co w przyszłości poskutkowało legendarnym już “Love Metal”. Z biegiem czasu słabości “Deep Shadows…” – jak choćby momentami mętny songwriting – tylko się uwypukliły, aczkolwiek jestem przeciwny absolutnemu skreślaniu materiału. Czai się na nim parę przyzwoitych utworów, a prędko zapomniany “Don’t Close Your Heart” to właśnie jeden z nich. Gdybym musiał porównać go do czegokolwiek, co formacja zrobiła później, stwierdziłbym, że to takie “Screamworks”, ale bardziej na smutno. Trudno nie wychwycić tu pulsującego ducha hard rocka z lat 80. i zaskakująco jasnych barw klawisza, które jednak sprawnie przeplatają się z firmowym mrokiem HIM. Bardzo dobra rzecz.
POST MORTEM
Od rozpadu HIM minęło już sześć lat, ale czy szanse na powrót kapeli są realne? Z jednej strony niby tak, bo sam Valo wspominał w wywiadach, że nie wątpi w powodzenie takiej akcji, ale z drugiej – chyba przyjdzie na to trochę poczekać. Ville zadebiutował w tym roku pod własnym nazwiskiem (recenzję albumu przeczytacie TUTAJ), koncertuje po całym świecie, a w skład jego setów wchodzą po równo numery solowe, jak i klasyki macierzystego zespołu. Po co mu to zmieniać, skoro całość brzmi dobrze, a fani są zadowoleni do tego stopnia, że występy VV wyprzedają się na pniu? Póki co, niech będzie, jak jest. Powodów do narzekania nie ma.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu