Trudno nie docenić imponująco równego poziomu Overkill, a przede wszystkim konsekwencji w podejmowanych działaniach. “Scorched” to już ich dwudzieste (sic!) duże wydawnictwo, a w odróżnieniu od bardziej utytułowanych graczy ze skromniejszymi płytotekami załoga Bobby’ego Blitza nigdy nie splamiła się słabym albumem. Co prawda w pierwszej połowie lat dwutysięcznych byli nieco niezdecydowani, jedną nogą tkwiąc w rozbujanym groove metalu, a drugą usilnie wchodząc do trumny z wygrawerowanym napisem “Horrorscope”, ale to już przeszłość. Od “Ironbound” Amerykanie nie spuszczają gardy i pokazują, że thrash wciąż może być agresywny i witalny – bez rdzy, bez starczego uwiądu. Tegoroczny krążek kultowego kwintetu utrzymuje wspomnianą tendencję, a jednocześnie zaskakuje na kilku polach. Najwidoczniej prawie pół dekady przerwy poskutkowało większym luzem, bo nigdy przedtem grupa nie emanowała tak mocno zaakcentowaną swobodą stylistyczną. Melodie z hardrockowego elementarza? Heavymetalowe solówki? Riffowe kolos w stylu Black Sabbath? Znajdziecie tu wszystkie te elementy. Ale bez obaw, nawet jeśli gatunkowa czystość thrashu to dla was najważniejsza rzecz na świecie, nie będziecie mieli powodów do obrazy. Wszelkie smaczki zespół przedstawia jako dodatki, po których każde kolejne przyspieszenie, perkusyjny młynek i rozpędzone solo smakują jeszcze lepiej. Nikt tu nie próbuje odkrywać koła na nowo.
Jednocześnie nawet mimo szeregu ciekawostek w kontekście songwriterskim największym bohaterem albumu pozostaje Bobby Blitz. Właściciel najbardziej przeszywającego rechotu na świecie za kilkanaście dni będzie 64-latkiem i nie wspominam o tym, by przyznać mu taryfę ulgową, a zaznaczyć, że czas ewidentnie się go nie ima. Frontman Overkill wciąż bez problemu wykonuje wszelkie wokalne susy, które stanowią jego znak rozpoznawczy już od czasów “Feel the Fire”. Jest w tym miejsce na chrypkę i wyszczekiwane frazy, do tego atakowanie wyższych rejestrów zupełnie jakby był nieślubnym dzieckiem Ozzy’ego i Roba Halforda ze złotych lat, a nawet kilka partii bliższych tradycyjnie pojmowanemu śpiewowi. To istotna sprawa, bo głos piosenkarza w zasadzie dźwiga znaczny procent tych numerów, które same w sobie emanują głodem i energią leżącymi u podstaw nurtu. Niemniej, intrygującym jest, z jaką lekkością formacja przeskakuje wszelkie poprzeczki na kolejnych odcinkach tego 50-minutowego kolosa. Bo, co zostało już wspomniane, obok klasycznie thrashowych cięć (choćby “Goin’ Home” czy “Harder They Fall”) pojawia się tu wiele wtrętów upiększających starannie destylowany styl grupy. W złożonym “Twist of the Wick” pojawia się człapiące zwolnienie niczym u Black Sabbath, dzwony apokalipsy, gdzieś w tle majaczy posępna melodia, a wszystko spina solówka zgodna z thrashowymi wytycznymi. Mało? Polecam “Fever”, które zanim na dobre rozbuja się mięsistym riffem w marszowym tempie, wychodzi z rzewno-posępnym intro jak w formatywnych latach doom metalu! Tu nie ma miejsca na nudę. Panowie nie tracą wprawy w opanowaniu rzemiosła.
Na “Scorched” Overkill udowadniają, że gdy masz w sobie wystarczająco wiele pasji, metryka odgrywa marginalną rolę. Nowy album Amerykanów to przeładowany energią thrash, który z pewnością nie odstraszy starych fanów kapeli, a być może przyciągnie paru nowych. Życzę im tego całym sobą.
Łukasz Brzozowski
(Nuclear Blast, 2023)
zdj. materiały promocyjne Nuclear Blast