Płyty, o których mówi się, że „wyprzedziły swój czas”, to dziwny miot. Ich wizjonerstwo i progresywność oglądane z perspektywy czasu budują wrażenie, że odbiorcy nie poznali się na wybitnym materiale i musieli do niego dorosnąć. I tyle. Sytuacja bywa bardziej złożona, takie albumy bywają równie świeże, co hermetyczne. Ich nieprzysiadalność wynika nie tylko z faktu, że nie wpisały się w modę albo publiczności brakuje osłuchania. One same w sobie bywają równie ciekawe formalnie, co przeładowane pomysłami i inspiracjami. Przyjrzyjmy się dziś pramatce całego „awangardowego black metalu”, płycie otwierającej każde zestawienie tych ambitnych wykwitów norweskiej sceny, które wpadły w limbo masowego gustu, a należnej chwały doczekały się po wielu latach. Jak więc to było? I jak jest?