Jasne, nawet najbardziej przekonująca sugestia ma ograniczoną moc sprawczą – „The Summoning” i inne single z tej płyty nie przebiły szklanego sufitu popularności dzięki nachalnej promocji, a dlatego, że ze wszystkich kapel młodej brytyjskiej fali funkcjonującej na przecięciu alternatywy i metalu to właśnie twórcy „Take Me Back To Eden” od zawsze przejawiali największy potencjał do takich podbojów. Inna sugestia, ta o Sleep Token jako nadziei nowoczesnego metalu na lepsze jutro, wydaje mi się z kolei kompletnie przestrzelona, głównie z tego powodu, że brzmienie Brytyjczyków nie proponuje żadnych systemowych rozwiązań, z których mogliby korzystać inni, a z nowoczesności nosi w sobie głównie wypolerowaną na błysk produkcję, zamiłowanie do djentu i witalność metalcore’a wydartą spośród tysiąca innych mniej chwalebnych cech tego gatunku. Ujmując to inaczej, jest silne nie siłą pomysłu, tylko jego wykonania, a przeszczepianie wspomnianego pomysłu na grunt innych kapel, gdzie nie spotka się z podobną skalą talentu, z reguły musi się skończyć porażką. Porażką nie skończyła się za to próba przekonania fanów, że formuła więcej-niż-zespołu nadal ma do zaproponowania coś ponad snobistyczną bufonadę – Sleep Token wiedzie dzięki temu dwa życia, jedno na płytach, drugie w formie równoległej do nich narracji.
…przykładowo takiej, że „Take Me Back To Eden” ma być zamknięciem jakiejś ery, co ułatwiłoby poszatkowanie dotychczasowej i przyszłej działalności Sleep Token na etapy. Czy to w ogóle istotne? Tak, jeśli przyjąć, że istotne jest też wzbudzanie w słuchaczach nostalgii do tego, co zrobiło się wcześniej. Często mówi o tym Tobias Forge, ale jemu zamykanie jednego etapu i płynne przechodzenie w kolejny przychodzi łatwiej, bo Ghost nigdy nie nagrał dwóch podobnych do siebie płyt. Sleep Token nagrali już trzy. Posłuchajcie „Granite” z breakdownem bliźniaczym temu, który zamykał „The Offering”. Albo skądinąd świetnego „Vore”, w którym Sleep Token przywołują ducha Deftones w jeszcze bardziej przekonującym stylu niż krajanie z Loathe na „I Let It In and It Took Everything”, z tym, że porównania do Deftones ciągną się za nimi od czasów „Sundowning”. Wiele rzeczy robią z większą pewnością niż dotychczas – nie wydaje mi się, by na debiucie byli w stanie zakończyć jakiś numer w równie brawurowy sposób, jak tutaj zamykają „The Summoning”. Nigdy nie zawędrowali tak blisko czystego gatunkowo jazzu, jak w „Aqua Regia”, ani nie nagrali tak prostolinijnej rockowej ballady jak „Are You Really Okay?”. To wszystko nowości, o których warto wspomnieć, ale chyba nieprzypadkowo najmocniejszym punktom nowej płyty, czyli „Rain” i „The Apparition”, bliżej do destylatów najlepszych cech poprzednich nagrań zespołu. Jeśli „Take Me Back To Eden” nosi znamiona ewolucji, to zwykle w balladowo-sofciarskim kierunku, który pozwala wyeksponować nieprzeciętne możliwości lidera kapeli, ale paradoksalnie jest też wyprany z emocji. Utwory pokroju „Aqua Regia” czy „Are You Really Okay?” to dla mnie muzyczny odpowiednik small talku; bardziej przerywniki niż cokolwiek innego, nieważne, że stosunkowo świeże formalnie. Nie wiem, czy fakt, że Sleep Token wypadają dziś najlepiej, grając melodie, które grało już wcześniej, o czymkolwiek świadczy, ale schizofreniczne przeskoki od mielizn i autocytatów po najwyższe loty w całej zespołowej dyskografii, a jest tu takich parę, nie ułatwiają jednoznacznej oceny tej płyty.
Mnogość nawiązań do własnej przeszłości zawarta w zamykającym album „Euclid” wręcz krzyczy o nieodwołalnym końcu i zamknięciu ery. Nowe otwarcie teoretycznie mogłoby polegać na zrzuceniu masek, nieco śmielszej stylistycznej wolcie albo lekkiej kosmetyce dynamiki wewnątrz zespołu – „Take Me Back To Eden” długimi momentami sprawia wrażenie nagrania w formule singer/songwriter, a nie efektu pracy zespołu z krwi i kości – ale przecież nie musi. Sleep Token nie są nawet częścią żadnej sceny, więc nie niosą przed nią kaganka, a dopóki nagrywają takie numery, jak „Vore”, na pojedyncze potknięcia i autocytaty powinni przymykać oko nie tylko nowo przyjęci do kultu, ale też ludzie, którzy załapali się jeszcze na „One” i „Two”.
Adam Gościniak
(Spinefarm, 2023)
zdj. Adamross Williams