Poznajmy się: Sólstafir

Dodano: 23.06.2025
Są największym metalowym ansamblem w historii Islandii i jedną z najbardziej rozchwytywanych formacji z tego kraju w ogóle. Poznajmy się z Sólstafir!

Sekret sukcesu Sólstafir to tak naprawdę wiele czynników. Na przestrzeni lat skład z Rejkiawiku podejmował już najróżniejsze wątki estetyczne. Zaczynali od pogańskiego black metalu, z czasem połączyli go – zupełnie nieintencjonalnie – z post-hc czy screamo, w dalszej kolejności pojawiła się postrockowa wrażliwość i progresywne rozbuchanie… Islandczycy pokazali nam wiele twarzy, a poniżej przedstawimy kilka z nich.

TA PIERWSZA: „Í blóði og anda” (Ars Metalli)

„Í blóði og anda” (czyli na nasze „We krwi i duchu”) to bardzo adekwatny tytuł dla takiego krążka. Możecie być zaskoczeni, ale na debiutanckim albumie Sólstafir był bardzo dzikim, a wręcz garażowym zespołem. Ich podejście do black metalu sprawiało wrażenie osadzonego znacznie mocniej w strukturach punkowych i hardcore’owych, aniżeli metalowych. Chodziło o maksymalną, uwypukloną do bólu ekspresję emocjonalną, a nie brzmienie na połysk czy zachowanie odpowiedniego poziomu teatralności. Wiele na temat charakteru materiału mówi otwierający go „Árstíðir Dauðans”. Zaczyna się od postmetalowych mgiełek, które w tym wydaniu kojarzą się mocniej z Alcest niż z późniejszymi dokonaniami Sólstafir, a dalej jest tylko lepiej. Do pakietu dochodzą post-hardcore’owe riffy grane właściwie na oślep, jakby liczył się wyłącznie cel w postaci zbutowania słuchacza, a potem black metal. I to jaki black metal! Niby zły i zadziorny, a przy tym tak żarliwy w formie podania, że brzmi to nie tak daleko od… Jeromes Dream. 

TA NAJWAŻNIEJSZA: „Svartir Sandar” (Season of Mist)

To wybór z gatunku tych trudnych. Jeśli chodzi o status najistotniejszego albumu w historii Sólstafir, „Svartir Sandar” już zawsze będzie stawiane obok „Ótta”. Wielu słuchaczy stwierdziłoby pewnie, że drugi z wymienionych materiałów jest nawet ważniejszy, bo zdecydowanie katapultował Islandczyków do przedsionka metalowego mainstreamu. Jasne, to prawda, lecz jego poprzednik ma w sobie coś istotniejszego – na nim grupa w końcu ukształtowała swój styl w pełni. To właśnie na czwartej płycie formacji black metal ostatecznie został schowany do szafy. Zamiast niego na pierwszy plan wysunął się mantryczny, rozciągnięty często do kilkunastominutowych fal nakładających się na siebie melodii post-rock. Równie istotny zaczął być także progresywny metal – tu rozumiany w formie złożoności kompozycji, nie taniej popisówki. Sólstafir wreszcie zaczął pływać po własnym morzu i doczekał się swojego największego hitu, czyli wciąż chwytającego za serce „Fjara”. Ten numer to esencja obecnego brzmienia grupy. Trochę islandzkiej folkowej wrażliwości, trochę alternatywnego rocka na modłę The Smashing Pumpkins, mnóstwo Pink Floyd i rzewność. Z takim kawałkiem musieli wyjść z podziemia. No i wyszli. 

TA NAJNOWSZA: „Hin helga kvöl” (Century Media)

„Ótta” popchnęła Sólstafir tak daleko, że krajanie Islandczyków z metalowego światka nie mieli już żadnego podjazdu w kwestiach popularności. To już nie było oglądanie cudzych pleców, bo wiodący zawodnik wyprzedził peleton do tego stopnia, że zniknął za horyzontem. A jednocześnie krążek z 2014 roku stał się dla Sólstafir czymś na wzór klątwy. Odnoszę wrażenie, że przy dwóch jego następcach formacja ścigała się z własnym kultem. Na szczęście na „Hin helga kvöl” zespół wraca z poczuciem triumfu. Z jednej strony mamy tu więc typowe senne i zawsze przyjemnie hipnotyzujące postmetalowe snuje – przy czym są to snuje znacznie konkretniejsze i zredukowane czasowo. Z drugiej jest też trochę imponujących nowości. Numer tytułowy i „Nú mun ljósið deyja” przywołują melodyjną, lecz zajadłą do bólu, dawno niewidzianą blackmetalową twarz grupy. Z kolei „Grýla” zahacza wręcz o gothmetalowe terytoria z tym niepodrabialnym nordyckim sznytem, a najbardziej bangerowate „Blakkrakki” brzmi jak gotowy przebój Fields of the Nephilim. Takie płyty zostają na długo.

Aż trudno w to uwierzyć, ale kariera Sólstafir trwa już ponad 30 lat. Mimo tego zespół ani myśli o łapaniu oddechu. Już 29 czerwca grupa przyjedzie do Krakowa i zaprezentuje specjalny, dłuższy niż zazwyczaj set oparty o przekrojowy przelot przez tę bogatą dyskografię. Brzmi świetnie? Pewnie, że brzmi. Niech was tam nie zabraknie. Bilety kupicie TUTAJ

Łukasz Brzozowski

zdj. Katie Metcalfe

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas