Może trudno wyobrazić sobie dziś takie zjawisko w kontekście muzyki rockowej czy metalowej, ale we wczesnych latach dwutysięcznych HIM byli wielkimi gwiazdami. I to nie w takim sensie, że sprzedawali sporo płyt, a ludzie zafascynowani gotyckim metalem chodzili na ich koncerty – ta fala niosła się znacznie dalej. Przez krótki moment Ville Valo pojawiał się nie tylko w pismach muzycznych, ale spoglądał na nas z okładek Bravo, był idolem nastolatek i cieszył się popularnością godną lidera boysbandu. Ekspresowy wystrzał sławy minął raczej prędko, lecz Finowie utrzymali swój status i jak już osiągnęli sukces, to nie dali o sobie zapomnieć. Gdyby nie „Razorblade Romance”, tego sukcesu by po prostu nie było. Ale oprócz blichtru i popularności ten album dał zespołowi przede wszystkim kolekcję nieśmiertelnych hitów. Co jest w tym wszystkim tak dobrego?
WIĘCEJ SŁODYCZY, MNIEJ METALU
HIM zawsze byli zespołem bliższym tej słodszej stronie metalu czy hard rocka, ale na debiucie zdarzało im się dźwigać niezłe ciężary. „Greatest Lovesongs Vol. 666” cechowało przedziwne jak na gothmetalową estetykę brzmienie gitar – nie było lekkie i przyjemne, zaskakiwało szorstkim charakterem, który budził skojarzenia z… klasykami szwedzkiego death metalu. Nie wierzycie? To włączcie chociażby „Our Diabolikal Rapture” – tak brzmiałoby Entombed, gdyby obrało nieco inną ścieżkę stylistyczną. Podobnego brudu i gruzu na albumie z 2000 roku nie znajdziecie. „Razorblade Romance” odznacza się przede wszystkim wymuskaną na błysk produkcją i masą studyjnych detali świadczących o tym, że BMG wpakowało w fiński skład sporo pieniądza. Baronowie wielkiej niemieckiej wytwórni wiedzieli, co robią, bo mieli na stanie skład robiący totalnie przebojowe piosenki, którego twarzą był przepiękny gotycki chłopiec. Skoro chcieli wjechać z tym na szczyt głównego nurtu, musieli zadbać, by wszystko było klarowne, czytelne i brzmiące jak milion euro.
VILLE VALO
Bohater tej płyty, tego składu i człowiek, który swego czasu zakradł się do wielu nastoletnich serc. Ville Valo był w gruncie rzeczy innym kolesiem niż sugerowałyby stereotypy nt. przystojnych liderów zespołów rockowych. Muzykę i teksty pisał właściwie w pojedynkę, swoją atrakcyjność traktował wyłącznie jako jedną z metod promocji zespołu, a nie narzędzie do podbijania ego, a w dodatku podchodził do uwielbienia ludzi na swoim punkcie z dużym dystansem. Jasne, jak sam przyznawał po latach, miewał momenty gwiazdorki, lecz kto by ich nie miał, w wieku 24 lat stając się bożyszczem wszystkich? Jak na taką skalę rozpoznawalności sodówka właściwie nie uderzyła mu do głowy. Oprócz bycia seksownym chłopem i sprawnym kompozytorem miał coś jeszcze – głos. Jego zmysłowy baryton stanowił jedną z najważniejszych wizytówek HIM. A przecież oprócz czarowania pomrukiwaniem w niskich rejestrach potrafił zaśpiewać wysoko, modulować głosem, krzyknąć… Bardzo kompetentny artysta i piosenkarz. W ramach obranej przez siebie konwencji nie brakowało mu właściwie niczego.
MROK MROKIEM, ALE LUZ TO PODSTAWA
Jeśli rzucicie sobie okiem na koncerty HIM z okresu promocji pierwszego albumu, zobaczycie inny zespół niż ledwie kilka lat później. Wszyscy byli na czarno, machali głowami lub prężyli się w posągowych pozach, a Ville Valo stał w miejscu, palił peta i okazjonalnie machnął ręką lub palcem. Słowem: skład z Helsinek tak bardzo wpadał w każdy możliwy gotycko-metalowy stereotyp, że wyglądał przy tym aż nieco zabawnie. Przy „Razorblade Romance” doszło do rozbicia tego schematu. Członkowie zespołu – każdy, bez wyjątku – ubierali się znacznie luźniej i tak też podchodzili do koncertów. Oczywiście w zakresie wykonawczym nie odstawiali żadnej fuszery, bo brzmieli niezawodnie. Chodzi bardziej o sam, z braku adekwatnego polskojęzycznego odpowiednika, attitude. Mige Amour podskakiwał i wykonywał dziwne ruchy, do bólu introwertyczny Linde potrafił nawet zrobić jakąś minę od czasu do czasu, a Valo już nie stał przytwierdzony do statywu mikrofonu, tylko snuł się po scenie i wdzięczył do publiki z mniejszym lub większym przymrużeniem oka. Zdecydowanie odświeżyło to ich konwencję.
„JOIN ME IN DEATH”
Czy HIM to zespół jednego przeboju? Absolutnie nie – napisali ich naprawdę wiele, a na przykład rozgłos w takim USA zdobyli dopiero kilka lat po europejskiej ekspansji. Nie da się jednak zaprzeczyć, że tym najważniejszym biletem zespołu do sławy było „Join Me in Death”. Siła tej piosenki (jednej ze słabszych na albumie, jeśli mam być szczery) jest tak wielka, że po dziś dzień możemy losowo usłyszeć ją w Trójce czy nawet Radio ZET tudzież RMF FM. Mimo osobistych uprzedzeń nie jestem w stanie odmówić temu numerowi oczywistych atutów w postaci zapamiętywalnej linii klawiszowej na wejściu, bardzo przebojowego refrenu i w zasadzie równie hiciarskiej zwrotki. Boom na punkcie tego utworu stał się faktem jeszcze przed premierą „Razorblade Romance”, ponieważ trafił do ścieżki dźwiękowej filmu „Trzynaste piętro”. Mimo że – zdaniem Valo – wytwórnia nienawidziła „Join Me in Death”, wybór akurat tego numeru (bo wszystkie pozostałe nie były jeszcze gotowe) okazał się strzałem w środek tarczy. Słowem: przypadek okazał się tu kluczowym czynnikiem, jak to z wieloma rzeczami w muzyce.
Po „Razorblade Romance” kariera HIM miała się zdecydowanie dobrze. Mimo niekoniecznie szałowego, następnego w dyskografii „Deep Shadows and Brilliant Highlights” zespół parł do przodu. Takie „Love Metal” jest dziś żelaznym zespołowym klasykiem, a z kolei „Dark Light” dało formacji gwiazdorski status i złotą płytę w USA – był to pierwszy taki przypadek w historii, jeśli chodzi o artystę z Finlandii. Zespół rozpadł się co prawda w 2017 roku, ale coraz głośniejsze są plotki o ich potencjalnym powrocie. Czy do tego dojdzie? Coś przeczuwam, że to wyłącznie kwestia chwili.