Płyta, dzięki której zapragnąłem zostać muzykiem:
System Of A Down – “Toxicity”
Byłem dzieciakiem, a SOAD właśnie zaczynali swój pochód na szczyt, dodatkowo ich klipy bez przerwy puszczano w MTV. Pamiętam, że nawet po premierze “Mezmerize” i “Hypnotize” to właśnie “Toxicity” była postrzegana jako ich magnum opus. Początkowo nie rozumiałem, skąd cały ten szum, ale stwierdziłem, że skoro słucha tego mój starszy brat, coś musi być na rzeczy. Zgrałem parę utworów na swoją MP3 i po jakimś czasie faktycznie kliknęło. Później, gdy zaczynałem interesować się muzyką bardziej na poważnie, kupiłem tę płytę na CD i słuchaliśmy jej z kolegą na tyle intensywnie, że zajechaliśmy ją na amen. Na szczęście miał drugi egzemplarz.
Płyta, której się wystraszyłem przy pierwszym odsłuchu:
Converge – “Jane Doe”
Przewijamy parę lat w przód – mam 15 lat, niedawno odkryłem metalcore’a, zasłuchuję się w płytach August Burns Red, Killswitch Engage i Parkway Drive, a jednocześnie ciągle szukam nowej muzyki. W trakcie tych poszukiwań trafiam na “Jane Doe” – po prostu spodobała mi się okładka. Po odpaleniu miałem w głowie mnóstwo pytań: co to jest? Gdzie tu rytm? I o co w ogóle chodzi? W żaden sposób nie potrafiłem nawiązać połączenia z tą muzyką. Parę lat później, gdy zdążyłem już obłaskawić np. “Option Paralysis” Dillingera, zrobiłem kolejne podejście do Converge, konkretnie do świeżo wydanej “All We Love We Leave Behind”. To trochę bardziej przystępna płyta, więc podeszła mi od razu, a przy okazji posłużyła za punkt wyjścia do dalszego poznawania ich katalogu. Chwilę później wróciłem do “Jane Doe” i nie mogłem się nadziwić, jakim cudem kiedyś nie poznałem się na jej geniuszu.
Płyta, która zmieniła moje postrzeganie danego gatunku lub muzyki w ogóle:
Tame Impala – “Currents” / Mac DeMarco – “Salad Days”
Mogą być dwie? Będą dwie. O ile dobrze pamiętam, te płyty wyszły mniej więcej w tym samym czasie i były dla mnie przepustką do świata szeroko rozumianego popu. Moja ówczesna współlokatorka nabyła winyl “Currents” wkrótce po premierze i katowała mnie nim dzień w dzień, a ja zachodziłem w głowę, co to za gówno i dlaczego wokal tak cienko piszczy. Któregoś dnia, jak zwykle, nastawiła tę płytę i gdzieś sobie poszła. Siedziałem na kanapie, zaczęło grać “Eventually”, usłyszałem tę potężną partię syntezatorów i przepadłem. Od tego czasu Tame Impala jest jednym z moich absolutnie ukochanych zespołów. Wymieniłem też Maca DeMarco, bo to kolejna płyta, która otworzyła mi oczy na fakt, że jest życie poza metalem i rockiem.
Płyta, która definiuje to, kim jestem jako człowiek:
Every Time I Die – “From Parts Unknown”
Trochę wyedytuję pytanie: płyta, która definiuje to, kim jestem jako muzyk. A jednocześnie moja ulubiona płyta w dyskografii kapeli, dzięki której na dobre wciągnąłem się w słuchanie hardcore’u. Dziwaczna w kontekście reszty dokonań ETID – surowa, bezpośrednia, prosto w punkt, a przy tym kurewsko ciężka (Kurt Ballou w absolutnym prime). I zwięzła czasowo, a nie oszukujmy się, większość płyt Every Time I Die jest po prostu za długa. Bez sprawdzania wiem, że “From Parts Unknown” trwa maks pół godziny, może troszkę dłużej; w 2014, kiedy pracowałem na zastępstwach jako opiekun w przedszkolu, miałem ją na słuchawkach zawsze, gdy jechałem do pracy. Przejeżdżałem na rowerze z jednego końca Kopenhagi na drugi, paliłem szluga przed wejściem i byłem gotowy do pracy. Akurat przeleciała cała płyta. Pół godziny.
Płyta, która może być ścieżką dźwiękową dowolnej imprezy:
Saturday Night Fever (The Original Movie Soundtrack)
Świetny soundtrack. Mam go na winylu, który dostałem w spadku po zmarłym wujku. Jakaś połowa numerów to dzieło Bee Gees. Z współlokatorką – tą od Tame Impala – urządzaliśmy swego czasu mnóstwo popołudniowych imprez w środku tygodnia, na które ludzie wpadali zaraz po pracy, zatem koło 17-18. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, a naprzeciwko praktycznie nie było budynków, więc zachodzące słońce bez przeszkód wpadało do salonu, odbijało się od zawieszonej pod sufitem kuli dyskotekowej i wypełniało cały pokój światłem. To była nasza disco hour, a w tle zawsze leciała ta płyta.
Płyta z najbardziej życiowymi tekstami:
Tame Impala – “The Slow Rush”
Będę nudny i znów postawię na Tame Impala, tym razem na ich ostatnie nagranie. “The Slow Rush” to płyta o starzeniu się, przemijaniu, upływającym czasie. W ostatnich latach coraz częściej krążę myślami wokół tych tematów. Kiedyś powiedziałbym, że najbardziej życiową płytą jest dla mnie “AM” Arctic Monkeys. Miałem 21 lat i wałkowałem ją w kółko przez rok, bo mogłem utożsamić się z różnymi jej aspektami. Ale to było kiedyś.
Płyta, którą uwielbiam, choć nikt by mnie o to nie posądzał:
Taylor Swift – “Midnights”
Świetny materiał, chyba najlepsza popowa produkcja roku 2022. Płyty Taylor Swift to ten wyjątek od reguły, w którym mój gust muzyczny i gust mojej dziewczyny się pokrywają. Zresztą doceniłem je właśnie dzięki dziewczynie. Zaczęło się od “Folklore”.
Płyta, której słuchania nie życzyłbym najgorszemu wrogowi:
Grant MacDonald – “Ram Ranch”
To właściwie nie jest płyta, tylko coś w rodzaju… kompilacji? Koleś nazywa się Grant MacDonald, a jego propozycja jest dość bezpruderyjna – gejowskie orgie na ranczu, nadzy kowboje, nabrzmiałe członki. Bardzo to wszystko obrazowe. Najlepsze, że na jednej części „Ram Ranch” się nie kończy. Jest też “Ram Ranch” część 2, “Ram Ranch” część 3, “Ram Ranch” część 353, “Ram Ranch” część 687. Grant taśmowo produkuje kolejne sequele, które tak naprawdę składają się ze stockowych podkładów instrumentalnych i jego wrzasków nagrywanych na najzwyklejszy mikrofon komputerowy. Mnie śmieszy. Kiedy gramy ze znajomymi w losowe strzelanki i padamy tam jak muchy, zwykle jako podkład, żeby dodać sobie otuchy, włączamy właśnie “Ram Ranch”.
zdj. materiały zespołu