Jesteśmy w podobnym wieku i jeśli dobrze wnioskuję, obaj w okresie nastoletnim przeżywaliśmy szczyt fascynacji na punkcie metalu z trójkąta heavy/speed/thrash, ale czy kiedykolwiek można było nazwać cię “kataniarzem”?
Oczywiście, że tak. Zaczynałem grać muzykę, gdy w Polsce (i nie tylko) panował wielki renesansu heavy i thrash metalu. W tamtym czasie uwielbiałem chociażby Raging Death czy Testera Gier. Do tego wszędzie chodziłem w dżinsowej kamizelce i hi-topach – nie rozstawałem się z nimi zbyt często. Krótko mówiąc: byłem ogromnym fascynatem klasycznego metalu i tego, jak podchodzą do niego młode polskie kapele. Dziś wspominam to z uśmiechem, a mój gust muzyczny wygląda inaczej niż wtedy, ale katanka wciąż wisi w szafie. Jjest to jakaś nierozerwalna część mnie.
To był bardzo uroczy czas w moim życiu. Chodziło o to, by dobrze się bawić i cieszyć tym metalem oraz otaczającą go energią. Co prawda można było oberwać za brak znajomości składu lub dyskografii danej kapeli, czego sam doświadczyłem, ale uważam, że gdyby nie takie akcje, gatunek nie przetrwałby aż tak długo.
Wspominasz to z uśmiechem, bo byłeś zafiksowany wyłącznie na punkcie metalu?
Nie chodzi o wyśmiewanie muzyki w jakikolwiek sposób, a wspomnianą beztroskę. Gimnazjum, wczesne liceum – obowiązków właściwie brak. Mogłem spędzać całe dnie na słuchaniu muzyki, analizowaniu jej i przeżywaniu na swój sposób. Nie miałem żadnych zmartwień, więc szukałem miejsca dla siebie w subkulturze metalowej, którą znałem i która przyciągała trybalizmem, więc mocno się jarałem. Sam thrash kojarzył mi się jako coś lekkiego. Oczywiście był głośny czy wściekły, ale w gruncie rzeczy prosty, oparty na jeździe przed siebie – bez żadnej pretensjonalności czy wyższych ambicji, które wtedy być może nie przypadłyby mi do gustu. Wszystko wyglądało naturalnie, a napływ zespołów ze wspomnianej szuflady miał u nas miejsce akurat w momencie, kiedy byłem idealną grupą docelową dla zespołów w tym stylu.
Wspominasz o trybalizmie, ale czy pamiętasz moment, gdy opuściłeś metalowe plemię, samodzielnie szukając wrażeń nie tylko w metalu, ale i w innych gatunkach?
Nie wydaje mi się, by doszło do tego za sprawą konkretnego zdarzenia. To był raczej stopniowy proces. Poznawałem nowe rzeczy, jarałem się nimi, otwierałem głowę na coraz więcej artystów spoza metalowej konwencji. Wcześniej słuchałem wyłącznie tradycyjnych odmian gatunku, świata poza tym nie widziałem, ale po czasie dochodziło do tego dużo nowych fascynacji, aż w pewnym momencie nie słuchałem metalu prawie w ogóle. Po prostu przestała mnie kręcić ta estetyka. Pewnego dnia uznałem, że znam ją właściwie od podszewki, mam wbite na pamięć numery setek kapel, orientuję się w realiach scenowych i chyba doszło do jakiegoś przeładowania. W dodatku polska klasyka w tej kategorii trwała w stagnacji, więc samoistnie odleciałem w poszukiwaniu nowych wrażeń. Trwam w tym po dziś dzień. Oczywiście wracam do pewnych grup, wciąż kocham tę muzykę, lecz nie jest to jedyny element muzycznej diety, jaki mam.
Skoro metal przestał interesować cię jako odbiorcę, to co wciąż trzyma cię przy nim jako twórcę?
W dużym skrócie: Ifryt powstał w 2017 roku. Nagrałem demo, było miło, ale jakoś to się wszystko rozleciało, a od razu potem projekt właściwie zmarł na parę lat. Zdecydowałem się na jego reaktywację dopiero niedawno, ponieważ stwierdziłem, że chciałbym zrobić coś w konwencji około-blackmetalowej. Okazało się to kuszące, ponieważ black metal jest moim zdaniem bardzo pojemną i elastyczną szufladką stylistyczną, w ramach której możesz zrobić właściwie wszystko o wszystkim. Pamiętam, że kiedy odchodziłem od thrashu, wkurzała mnie jego sztywność i sztuczna wierność schematom, tymczasem tutaj tego nie ma. W związku z tym czuję ogromną swobodę jako twórca, ponieważ jedynym ograniczeniem pozostaje moja wyobraźnia.
Black metal to jedyny gatunek, do którego pasuje i nawiedzone wycie oraz dziwny szum nagrywany mikrofalówką, i świetnie zrealizowane materiały, w których gitara w ogóle nie musi być wysunięta do przodu. Jednocześnie grupy docelowe tak różnych od siebie artystów często się przeplatają. To także mnie fascynuje.
Poruszam te wątki, ponieważ na “Płucach” uciekasz od klasycznie metalowej konwencji, ale pojedyncze zaśpiewy czy nawet produkcja sugerują, że w tej muzyce wciąż pozostała cząstka chaotycznego metalowca, który po prostu chce grać jak najszybciej. Zgadłem?
Muszę zaznaczyć, że nie planowałem, aby “Płuca” były w pełni metalowym albumem. Szczerze mówiąc, nie za bardzo myślałem o gatunkach, gdy nagrywałem tę płytę. Najzwyczajniej w świecie chciałem reaktywować Ifryt i działać najlepiej, jak potrafię. Zresztą dwa pierwsze numery z EP-ki to rzeczy powstałe jeszcze w czasach pierwszej inkarnacji projektu, które chciałem zrealizować na nowo i nadać im inny kształt.
Za to trzeci numer jest czymś całkowicie świeżym, nowym i odciętym od tego, co robiłem wcześniej. Oczywiście chciałem, by wszystko w miarę do siebie pasowało, ale jednak nie ograniczałem się zbytnio. W ogóle nie pamiętam procesu pisania tego kawałka, aczkolwiek kojarzy mi się z jakimś niekontrolowanym wybuchem ekspresji. Chwyciłem gitarę, nie miałem nawet specjalnego pomysłu, dlatego grałem i grałem, aż uznałem, że efekt jest satysfakcjonujący.
Bardzo żywiołowo.
Dokładnie. Następnego dnia zebrałem pomysły, które zapamiętałem jako najlepsze, i zacząłem nagrywać. Jednocześnie nie dbałem o profesjonalizm – chyba nawet trochę celowo. Dawałem sobie ledwie po kilka take’ów na każdą partię i grałem to na surowo.
Co ci to dało na polu artystycznym? Bo opowiadasz o tym z wielką fascynacją.
Cała EP-ka – ale przede wszystkim ostatni numer – to podejście w stylu: Zesrałem się na płótno, oto moja sztuka. Nie wiem, czy brzmię czytelnie, ale taki był cel. Chciałem się wyrazić, bardzo mi na tym zależało. Ludzie mogą polubić ten materiał, mogą go wyśmiać, ale każdy dostrzeże w tym coś wsobnego, jakąś chęć przekazania czegoś prosto z serca, bez dopieszczania, redagowania i innych takich. No i bardzo pompowała mnie wspomniana elastyczność black metalu jako gatunku. Uwielbiam w nim to, że nie musi być zagrany dobrze, by brzmiał odpowiednio. Nie trzeba stawać na głowie w kwestiach technicznych czy aranżacyjnych. Liczy się bardziej sam duch i atmosfera niż skomplikowane figury gitarowe.
Można powiedzieć, że “Płuca” to nie żadne demony, eskapizm czy smoki, tylko ty i twoje przeżycia?
Dokładnie tak. Ta płyta jest maksymalnie o mnie, bo nie chciałem uciekać w jakieś utarte schematy, tylko wydobyć z siebie najróżniejsze emocje i w miarę sensownie o nich opowiedzieć. To bardzo osobiste nagranie, w jakiś sposób sumuje moje młodzieńcze, może czasami straceńcze podejście.
Skoro ostatni numer na EP-ce najlepiej wyraża ciebie i jest twoim najnowszym dokonaniem, dlaczego nie napisałeś jeszcze czegoś świeżego, tylko odgrzałeś dwa stare kawałki?
Moją największą inspiracją, by zachować się tak, a nie inaczej było Emerson, Lake and Palmer, a konkretniej ich “Brain Salad Surgery”. Kontrastowość tego albumu wbiła mnie w glebę, gdy słuchałem go pierwszy raz. Pierwsza strona materiału to luźne, często niezobowiązujące pioseneczki, które po prostu wpadają w ucho, ale dalsza część składa się już wyłącznie z dziwacznego i potężnego “Karn Evil 9”. Przez pół godziny trwania utworu ci trzej robią tak absurdalne rzeczy, tak kręcą i wymyślają, że do tej pory nie mogę w to uwierzyć.
Sam próbowałem wytworzyć ten mikrokosmos na “Płucach”. Dwa pierwsze kawałki to niejako bait; taki trik, by przyciągnąć bardziej ortodoksyjnych słuchaczy, ale zamykacz wprowadza słuchacza w zupełnie inny stan.
Przyznasz, że to bardzo osobliwe.
Tak, choć biłem się trochę z myślami, finalizując nagrania całego materiału. Chciałem, by był odkrywczy i inny, ale też nie puściłem hamulców w całości – to planuję przy następnym albumie.
To dziwne – z jednej strony pociągają cię kontrasty, absurdalność i otwieranie nowych furtek, a z drugiej trzymasz się kurczowo tego klasycznego metalu, by przyciągnąć ludzi.
Jak najbardziej jest to dziwne i wykluczające się wzajemnie. Nie umiem nawet określić, jak postrzegam bytność Ifryta, bo to projekt, który robię trochę dla beki, a jednocześnie maksymalnie na poważnie. Trudno mi to wyjaśnić. Chciałbym stworzyć coś dzikiego, wychodzącego poza proste ramy gatunkowe, ale też zależy mi, by ludzie się tym jarali.
W związku z tym Ifryt należy traktować jako projekt działający z potrzeby chwili?
Chyba tak. Wydaje mi się, że mało jest takich projektów, które otwierają trzecią, sekretną drogę między beką a powagą. Z reguły masz jedno lub drugie podprowadzone do szczytu, ale rzadko kiedy widujesz balans między obydwoma stanami. Powiem więcej: w muzyce Ifryta najmniej istotną rzeczą jest muzyka. Chodzi mi przede wszystkim o grę nastrojami, o wzbudzanie różnych emocji, o jakąś niebanalną otoczkę.
Uwielbiam tego typu rozwiązania w Death Grips. Dookoła tej grupy krąży mnóstwo dziwnych legend, jest w tym jakaś tajemnicza aura i nawet jeśli część tych historyjek to bujdy, wolę o nich nie myśleć. Konteksty oraz wszystko inne obok piosenek są dla mnie bardzo stymulujące i pobudzają wyobraźnię.
Myślisz, że odbiorcy mogą odebrać cię jako dziwaka, outsidera?
Chcę zostać odebrany w jakikolwiek sposób. Mam nadzieję, że ludzie posłuchają tej płyty i będą próbowali się w nią wgryzać, jakoś ją analizować, myśleć o niej.
Pytanie na koniec, które zepnie nam tę rozmowę: o co chodzi z tymi płucami na okładce i w tytule?!
To dosyć śmieszna historia. Docelowo miałem nagrywać wokale na “Płuca” samodzielnie, ale w trakcie przygotowań i ostrego rozgrzewania głosu – nie wiedząc o tym, że mam samoistną odmę – rozerwałem sobie lewe płuco. Początkowo nie byłem tego świadomy. Na następny dzień bolało niesamowicie, bardzo trudno mi się oddychało, ale nic nie miało znaczenia, bo tego dnia jechałem na przekładany od trzech lat koncert Iron Maiden w Warszawie. Dopiero w połowie podróży, gdy ledwo widziałem na oczy, poprosiłem kogoś, by wezwał karetkę.
Kiedy już się mną zajęto, lekarze byli w szoku, jakim cudem w ogóle stałem na nogach. Poganiałem ich tylko, bo w końcu spieszyłem się na koncert. Ostatecznie okazało się, że przez ponad dobę topiłem się we własnej krwi i trafiłem na stół operacyjny w trybie natychmiastowym. Jakoś przeżyłem i stwierdziłem, że skoro ten mini-album ma być wyrazem jak najbardziej osobistych emocji, to nawiążę do tego, że omal mnie nie zabił. W tym miejscu składam wielkie podziękowania Szramie z Wielkiego Mroku, który zgodził się nagrać wokale za mnie – i nie miał problemów z moimi tekstami czy pomysłami! Pełna profeska. Nie ma to jak prawie oddać życie nagrywając dziewiętnastominutową EP-kę.
Łukasz Brzozowski
zdj. Karolina Wiśniowska