Wszystko dlatego, że nowa płyta Metalliki nie jest ani powrotem do korzeni, ani najlepszym dokonaniem zespołu od czasów… no właśnie – “Load”? “Reload”? Jeżeli uznać te premiery za jakiś punkt graniczny. W każdym razie nie jest. Kusi mnie, żeby napisać, że to po prostu kolejne nagranie z serii tych, jakie Metallica wypuszcza w XXI wieku, ale w XXI wieku były też “Lulu” i “St. Anger”, więc inaczej: “72 Seasons” podąża ścieżką zapoczątkowaną przez zespół na “Death Magnetic” i ani myśli z niej zbaczać. Z dwoma ostatnimi płytami łączy ją przede wszystkim ambicja pożenienia klasycznego (czy raczej zerkającego w stronę klasyki ukradkiem i jednym okiem) brzmienia z nowoczesną, przynajmniej w zamyśle, produkcją. Łączą też liczne wady, w tym przegadanie, absolutny brak kompozytorskiego umiaru i bardzo nierówny poziom. Dla mnie to płyty-siostry, nawet nie stricte pod kątem brzmienia, a takim, że po chwilowym zamieszaniu wokół premiery nie zostanie z nich nic albo bardzo niewiele – no bo co pamiętacie z “Hardwired”? Ja może trzy z tych lepszych singli i to, że była za długa. Jasne, po kilkunastu odsłuchach nowej płyty myślę, że na “72 Seasons” stosunek ciekawej treści do przegadania wypada dla zespołu bardziej łaskawie, a pozowany młodzieńczy entuzjazm nie bije po oczach jak wcześniej, ale nie ma też mowy o jakościowej przepaści, która uzasadniałaby przesadny entuzjazm.
Pisałem już o podążaniu ścieżką wytyczoną przez “Death Magnetic”, a ta, pewnie niecelowo, zawiera w sobie kompletny brak stylistycznej spójności – pierwotne założenia, jeśli w ogóle istnieją, to czasem są realizowane, a czasem nie. Z “72 Seasons” jest tak samo, co, paradoksalnie, wychodzi jej na plus. Mimo że nie ma tu zwolnień, ballad ani nawet czegoś na ich kształt, widzę tę płytę płytą dwóch prędkości – tej z utworu tytułowego, “Lux Æterna” czy “Chasing Light” i tej z “Sleepwalk My Life Away” albo “Crown of Barbed Wire”. Ta pierwsza jest oczywiście uosobieniem snu o wspomnianym powrocie do korzeni, numery, które tracą impet w okolicy 2.-3. minuty trwania, a później jest już tylko powtórzenie głównego riffu jeszcze kilkanaście razy, obowiązkowe solo Hammetta, które prowadzi donikąd, i dobijamy do brzegu. Druga to nowość, bo nie przypominam sobie wycieczek w rejony znane z “Load” ani na “Death Magnetic”, ani na “Hardwired”. Próba rehabilitacji tamtej płyty? Niekoniecznie, ale nawet gdyby tak było, to próba okazałaby się udana, bo – chyba na zasadzie kontrastu – w kontekście całej “72 Seasons” te numery brzmią całkiem świeżo, mimo że też bywają rozwleczone i schematyczne.
W jednej z recenzji tego materiału natrafiłem na zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: „nie ma drugiego tak dużego zespołu, którego płyty od dłuższego czasu byłyby tak nieznaczące” i zdziwiłem się, jak bardzo jest to prawda. Metallica znalazła się w punkcie, w którym może dosłownie wszystko – nagrać drugie „Lulu” albo rzeczywiście próbować wrócić do korzeni, abstrahując od tego, czy takie działanie miałoby jakikolwiek sens – a jeżeli wypuszcza kolejne płyty, które okazują się nieznaczące, to dlatego, że jej to pasuje. Może nie dosłownie wypuszczanie nieznaczących płyt, to wychodzi mimochodem, ale pełen fan service i jazda prawym pasem 60 na godzinę już tak – wcale nie, jak obwieszcza Hetfield w “Lux Æterna”, full speed or nothing. Co kto lubi.
Adam Gościniak
(Blackened Recordings, 2023)
zdj. materiały zespołu