Poznajmy się: Ihsahn

Dodano: 11.10.2024
Niegdyś wizjoner i najbardziej ambitny oraz utalentowany muzyk rozwijającej się w szalonym tempie norweskiej sceny blackmetalowej lat 90. Dziś – uznany weteran, realizujący się głównie na niwie progresywnego metalu. Owszem, obecne poczynania Ihsahna (czyli Vegarda Sverre’a Teitana) nie budzą już nawet ułamka tak skrajnych emocji jak Emperor, lecz za chwalebną przeszłość należą mu się wszelkie laury. To co – poznajmy się!

ŻYWA KLASYKA: Emperor – „Anthems to the Welkin at Dusk” (Candlelight Records)

Blackmetalowy monument. Powiedziano o nim dosłownie wszystko. Po „In the Nightside Eclipse”, które odmieniło scenę i z miejsca stało się jedną z najbardziej wpływowych płyt w gatunku, oczekiwania wobec Norwegów były ogromne. A oni nie tylko im sprostali, lecz przeskoczyli poprzeczkę. O ile debiut brzmiał wręcz baśniowo, o tyle jego następca sprawiał wrażenie czegoś w guście dźwiękowej pocztówki z tej obrzydliwej otchłani widocznej na okładce. Emperor na „Anthems to the Welkin at Dusk” to zespół znacznie bardziej intensywny i kąsający. Zamiast klawiszowych smug – dobór brzmień i aranżacji zwiastujący nastanie czasów symfonicznego black metalu. Zamiast ciepłego brzmienia – krystaliczny chłód, natłok blast beatów i znacznie więcej gęstego. A jednocześnie brutalizacja stylu wcale nie odebrała im kompozytorskiej gracji. „With Strength I Burn” to najlepsze przekucie dziedzictwa Bathory na black metal drugiej połowy lat 90., a „Ye Entracemperium” zawiera jeden z bardziej ikonicznych riffów w dziejach gatunku. Monolit nie do zdarcia.

PAMIĘTACIE O TYM? Peccatum – „Lost in Reverie” (Mnemosyne Productions)

Propozycja Peccatum, była początkowo zmiękczonym, nastawionym na atmosferę wariantem melodyjno-symfonicznego black metalu. Z czasem dochodził do niej coraz wyraźniejszy pierwiastek gotycki i progresywny – ten drugi czaił się tam już od początku, lecz dopiero w końcowym etapie działalności rozkwitł w pełni. Rzeczony etap to zamykająca dyskografię duetu z Notodden „Lost in Reverie”. Na trzecim krążku para postanowiła zrezygnować z black metalu i poeksperymentować. Nie było to oczywiście nic awangardowego – jak sugerowałyby tagi przypisywane tym utworom – lecz pomysłowego jak najbardziej. Oprócz psychodelizującego i rozstrajającego „Desolate Ever After” mamy tu chociażby zalatujące Opeth, ale bardziej quasi-jazzowe, „In the Bodiless Heart”. Dużo się na tym albumie dzieje. Nawet jeśli czasami nadmierne przekombinowanie instrumentalno-estetyczne czy zawodzenia Ihsahna bywają uciążliwe, to jednak całość ma dobry sznyt songwriterski i piosenkowy element gotyku lat zerowych. Dzięki temu słucha się „Lost in Reverie” z przyjemnością.

SOLO: Ihsahn – „Arktis.” (Candlelight Records)

Kropka postawiona przy wydanym w 2016 roku „Arktis.” mogłaby sugerować, że Ihsahn daje sobie siana z działalnością solo. Jak wiemy – nie doszło do tego. Po tym krążku muzyk wydał jeszcze dwa (dużo słabsze), a szkoda, bo gdyby kropka faktycznie miała zostać postawiona także przy dalszych działaniach muzyka wyłącznie pod własnym nazwiskiem, byłoby to przyzwoite zakończenie. „Arktis” jest w gruncie rzeczy bardzo fajne. Największym problemem tego materiału jest jego największa zaleta, a więc tysiąc pomysłów na minutę. Ihsahn ma w głowie mnóstwo wizji, więc uznaje, że każdą powinien się podzielić. Wychodzą z tego rzeczy wyjątkowo udane – np. melodramatyczne, ale trzymające w napięciu „Celestial Violence” czy nonszalanckie jak na prog metal „My Heart Is of the North” – ale mierne też. Wystarczy wspomnieć progresywny glam metal (sic!) z „Until I Too Dissolve” czy wręcz powermetalowe galopady łączone z black metalem w „Mass Darkness”. Na szczęście plusy przeważają, bo „Arktis.” to angażujące 48 minut muzyki. Potem już nie przeważały. 

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały artysty

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas