“Gdy tworzę muzykę, chcę czuć w niej siebie” – wywiad z Robertem Crayem

Dodano: 12.04.2024
Za lekko ponad miesiąc Robert Cray wystąpi w Polsce przy wsparciu swojego zespołu. Nie codziennie nad Wisłę przyjeżdżają legendy bluesa i pięciokrotni laureaci Grammy, więc musieliśmy wykorzystać okazję i porozmawiać z samym zainteresowanym. To wywiad o byciu sobą i podchodzeniu do życia z pełną akceptacją tego, co się wydarzy. Przeczytajcie go, a z pewnością będziecie mieli spokojne i lekkie wejście w weekend.

Lubisz niespodzianki?

Pewnie, że lubię, każdy je lubi! Nie mam nic przeciwko drobnym niespodziewanym sytuacjom. 

Ale są też złe niespodzianki.

Zgadza się, ale nimi też się raczej nie przejmuję. Jeśli spotyka cię coś dobrego, to świetnie, oby tak dalej. Przy czym w jakiejś gorszej sytuacji znikąd również należy zachować spokój, ponieważ takie jest życie. Trzeba zaakceptować to, co nam daje i nie zamartwiać się za bardzo.

Zawsze podchodziłeś do tego tak rozumowo?

Chyba zawsze podchodziłem do życia tak, że starałem się nie snuć zbyt wielu scenariuszy. Wszystko jest pełne niespodzianek, więc nie zamierzam z tym walczyć, tylko dopasować się do panującego stanu rzeczy. Innej opcji chyba nie mam. Popatrz na moją działalność: kiedy przed laty zakładaliśmy zespół, nie mieliśmy bladego pojęcia, jak to wszystko się potoczy, bo najzwyczajniej w świecie chcieliśmy grać muzykę. Nic innego nie zaprzątało nam wówczas głowy. 

Spontaniczność to podstawa?

Zgadza się. W moim przypadku to podejście nie zawodzi, więc nie mam powodów, by cokolwiek zmieniać. Jest dobrze tak, jak jest.

Zacząłem od niespodzianek, ponieważ zastanawiam się, czy po 50 latach działalności cokolwiek potrafi cię jeszcze zaskoczyć?

Nie wiem, ponieważ świat muzyczny jest nieprzewidywalny. Gram już wiele lat, a przez ten czas narodziło się i upadło tyle różnych zjawisk, że nie ma jakiejś uniwersalnej recepty na pozostanie ponadczasowym. W związku z tym staram się o tym nie myśleć, tylko zaakceptować stany, przez jakie przechodzi muzyka, a jednocześnie dbać o pełną swobodę. Robię rzeczy, które lubię, pozostaję otwarty na ciekawe rozwiązania i nie próbuję przewidywać, do czego może dojść w ciągu iluś lat od teraz. Cieszę się chwilą i tyle. Nie zamykam się na inne gatunki – niektórzy słuchacze mogliby się nieźle zdziwić, gdyby wiedzieli, czego słucham, lecz to nic złego. Dobrze jest dopuszczać do siebie różne źródła inspiracji.

Które z twoich fascynacji mogłyby być najbardziej zaskakujące dla słuchaczy?

To już musieliby ocenić sami słuchacze. Bardzo przepadam za artystami takimi jak Baden Powell, czyli brazylijski gitarzysta, który jest pionierem bossy novy. Niesamowicie doceniam także Toniego Williamsa, ale z drugiej strony odczuwam wiele przyjemności, zgłębiając twórczość Billie Holiday. Jak widzisz, nie ma jednego klucza. Gdy coś wpada mi w ucho, spędzam wiele przyjemnych chwil, badając to. Takie samo podejście zalecam też innym osobom – bądźcie otwarci na najróżniejszych twórców, nie tkwijcie w jednym miejscu. 

Przy tak eklektycznym guście dobierasz muzykę pod nastrój czy używasz bardziej losowych kryteriów?

W żadnym wypadku – nastrój zawsze warunkuje to, czego akurat słucham, ponieważ nie czuję wtedy żadnego zgrzytu, a odpowiedni balans. Generalnie staram się kierować swoim humorem, daje mi to dużo komfortu i spokoju. 

A co jeśli twój nastrój jest inny, niż byś chciał?

Po prostu daję mu się przeprowadzić przez jakiś czas i obserwuję, jak będę się z tym czuł, normalna sprawa. Tak samo jest z muzyką – możesz wpaść na coś zupełnie nowego i nieznanego, by ostatecznie bardzo to polubić, choć jeszcze parę minut wcześniej nie miałeś o tym pojęcia.

W trakcie komponowania również kierujesz się nastrojem? Gdy człowiek myśli o bluesie, do głowy w pierwszej kolejności przychodzą emocje i stan ducha.

W pełni rozumiem, że ludzie klasyfikują nas przede wszystkim w kategoriach bluesowego składu, nie mam nic przeciwko temu, ale tak naprawdę robimy znacznie więcej rzeczy, nie ograniczamy się. Na przestrzeni lat próbowaliśmy sił w wielu gatunkach i każda z tych prób jest dla mnie satysfakcjonująca. Pisząc muzykę, chcę czuć w niej siebie, nie ustalam żadnych reguł. Kiedy już biorę gitarę w dłoń, nie postanawiam pisać ortodoksyjnie bluesowych numerów, tylko gram to, co akurat wypływa z mojego wnętrza. Jeśli wyjdzie z tego blues? W porządku. Jeśli r&b – również. Mogę dodawać od siebie także elementy bliskie gospelowi albo soulowi i również nie jest to żadnym problemem, wystarczy podążać za rzeczami, które ci się podobają.

Ale musisz mieć jakieś wytyczne, których się trzymasz, gdy komponujesz – nazwijmy to selekcją pomysłów.

Jak wspomniałem, muszę czuć w tym siebie. Przykładowo: bardzo intensywnie słucham Sonny’ego Stitta, ale nie potrafię grać jak on, więc nie próbuję wchodzić w cudze buty, tylko działać po swojemu. Moje główne kryterium to poziom piosenki. Musi być dobra – w innej sytuacji nie próbowałbym puszczać jej w świat, bo nie miałoby to sensu. Chodzi przede wszystkim o satysfakcję. 

Czy z racji na pół wieku doświadczenia twoja definicja dobrej piosenki ulegała zmianom?

Chyba nie, od dawna patrzę na to w bardzo podobny sposób. Jedyne, co się zmieniło, to nasze moce przerobowe. Obecnie tworzymy znacznie więcej materiału niż we wczesnych latach i mamy dużo pomysłów wyskakujących co chwilę, dlatego chcemy je eksplorować i na ich bazie układać piosenki. Pracujemy z wieloma uznanymi producentami – z bogatym doświadczeniem w songwritingu i równie bogatą historią gry w wielu składach – co również pomaga, jeśli chodzi o kreatywność. 

To imponujące, że właśnie obecnie macie największy zapał i pomysłowość w kontekście tworzenia.

Uważam, że lata doświadczenia i nauki wywiedzione z życia zdecydowanie pomagają. Prosta sprawa: im więcej przeżyłeś i zobaczyłeś, tym więcej masz weny na tworzenie wynikające z tych przeżyć. Do tego dochodzi także pewność siebie. Mając tak długi staż, czujesz się bezpiecznie i odpowiednio – wiesz, że to, co tworzysz, zdecydowanie warto zademonstrować światu, nie boisz się niczego. Wiesz, kim jesteś, nie poszukujesz nerwowo tożsamości.

Czyli kiedyś miewałeś momenty zwątpienia we własne umiejętności?

Na pewno nie byłem tak pewny siebie, jak jestem teraz, bo siłą rzeczy był to dla mnie nowy grunt, nie wiedziałem, czy wszystko robię dobrze. Oczywiście z biegiem czasu ulegało to zmianie, ale wiadomo – dojrzewasz, więc budujesz charakter, dowiadujesz się o sobie nowych rzeczy. Ma to bardzo istotne przełożenie na aktywność artystyczną. 

Jakie konkretnie?

To, co tworzę obecnie, jest zdecydowanie bardziej osobiste. Ale żeby nie było – powaga powagą, lecz czasami trzeba wyluzować, więc mamy w repertuarze sporo wesołych, a wręcz radosnych utworów. W życiu należy zasmakować dobrej zabawy i nie zapominamy o tym, komponując muzykę.

W jednym z wywiadów wspomniałeś, że muzycy dorastający w latach 60. byli niezłymi szczęściarzami z racji na dostęp do różnych gatunków muzycznych w ogólnym obiegu. Dzisiejsze czasy są mniej łaskawe?

W przypadku mojego pokolenia jedną z najważniejszych rzeczy było radio. Włączałeś jakąś stację i mogłeś trafić tam na przeróżne rzeczy, zupełnie od siebie odmienne w kwestiach stylistyki czy atmosfery. Z kolei już w latach 70. stało się to dużo bardziej skategoryzowane i podzielone tak, by słuchając radia, trafiać na bardzo gatunkowe audycje utrzymane w konkretnej linii tematycznej. Tymczasem, gdy dorastałem, w trakcie kilkudziesięciu minut puszczano Motown, The Beatles czy Raya Charlesa i wszystko to wydawało się zupełnie naturalne, choć tak od siebie różne. Właśnie dlatego czuję się szczęściarzem – od małego byłem nastawiany na wchłanianie pozornie niepasujących do siebie rzeczy. Dziś ludzie mają znacznie trudniej.

Jak zakładam, nie uważasz podziału radiostacji na konkretne nurty za odpowiedni?

Niestety nie uważam. Przez tę zmianę ludzie słuchają wyłącznie kilku rzeczy na krzyż, choć mają dookoła siebie tyle muzyki, ile tylko sobie zażyczą. Sam robię, co mogę, by unikać ograniczania się z czymkolwiek, to niezdrowe (śmiech).

Urodziłeś się w Georgii, wychowywałeś w Waszyngtonie, a jako artysta zjechałeś wszystkie stany Ameryki wzdłuż i wszerz – w którym z nich czujesz się najbardziej sobą?

Ciekawa sprawa – mieszkałem w kilku różnych miejscach w USA, do tego miałem także ponad dwuletni epizod w Niemczech w latach 60., a konkretniej w Monachium. W tamtym czasie moi rodzice, wówczas dość młodzi ludzie, kupowali mnóstwo płyt, mieliśmy naprawdę sporą kolekcję. I co prawda jako dziecko musiałem chodzić spać o 19.30, ale leżąc w łóżku, wyłapywałem, jak słuchali twistu ze swoimi przyjaciółmi albo gdy co niedzielę mój tata oddawał się gospelowi, Rayowi Charlesa i innym. Z kolei gdy przeprowadziliśmy się do Waszyngtonu, Beatlesi wypłynęli na szersze wody, więc bardzo często słuchaliśmy ich w radiu, o czym już zdążyłem wspomnieć. Mniej więcej w tamtym czasie zacząłem także grać na gitarze. Chwilę później przenieśliśmy się do Wirginii, gdy swój szczyt przeżywał właśnie Jimmy Hendrix, zresztą widziałem go na żywo kilkukrotnie! Następnie znów wróciliśmy do Waszyngtonu, a na imprezie z okazji zakończenia mojego liceum grał Albert Collins! Wszystkie te rzeczy bardzo mocno ukształtowały mój gust i muzyczną wrażliwość. Przechodząc więc do meritum: Waszyngton jest najbardziej moim stanem. Mam stamtąd najwięcej formujących wspomnień, choć nie tak łatwo wybrać wyłącznie jedno miejsce. 

Nauka gry na gitarze była tym najbardziej formującym wspomnieniem?

W rzeczy samej. Miałem tam także mnóstwo przyjaciół, bo jak mówiłem, w pewnym wyprowadziliśmy się do Wirginii, ale wróciliśmy po dwóch latach.

Czy po tak wielu nagranych albumach i tysiącach zagranych koncertów możesz nazywać siebie spełnionym artystą?

Nie patrzę na to w ten sposób. Jesteś tak dobry jak twój ostatni koncert – to moje motto i przede wszystkim jego się trzymam. Wychodzisz na scenę, więc musisz pokazać, na co cię stać, nikt nie będzie cię oklaskiwał wyłącznie za przeszłość. Trzeba być przygotowanym na różne scenariusze i dawać z siebie wszystko. Jednocześnie mamy ze sobą świetną ekipę techniczną, która pilnuje każdego detalu, więc jeśli coś się zepsuje, nie będziemy musieli przerywać występu (śmiech).

Jesteś jedną z najistotniejszych postaci w świecie bluesa, ale czy dostrzegłeś może młodszych artystów z tego lub innego nurtu, z którymi czujesz coś na zasadzie duchowej komitywy?

Młodzi artyści robią swoje i bardzo mnie to cieszy – wystarczy spojrzeć choćby na takiego Kingfisha. Korzystają z bogatej historii muzyki, ale uwspółcześniają ją, ubarwiając bluesowe struktury nowoczesnym r&b czy hip-hopem. Sam bym tego nie zrobił, ponieważ jestem z innych czasów, ale cieszę się z tej powszechnej otwartości. Dzięki temu muzyka cały czas żyje. 

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały artysty

Bilety na polskie koncerty The Robert Cray Band możecie nabyć TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas