Dużo o sobie wiesz?
Sporo, ale na pewno niedostatecznie wiele. W przeszłości miałem z tym duży problem, ponieważ byłem bardzo egocentryczny – narcyzm pochłaniał większość mojego życia, przez co nie potrafiłem rozejrzeć się dookoła. Ale pewne rzeczy wyglądają jednak tak samo, mimo że jestem zupełnie innym człowiekiem.
Co to za rzeczy?
Jako artysta nie polegam na świadomości. Nie planuję, co mam napisać, tylko to piszę. Bazuję na intuicji. Mimo wszystko należy pamiętać, że takie postępowanie – oparte o pewnego rodzaju psychologiczny defekt – potrafi zaprowadzić do powtarzania wcześniej popełnianych błędów. Bo jednak nie zmieniasz podejścia, tylko kręcisz się w kółko i robisz to samo, nawet jeśli wychodzą z tego skrajnie odmienne od siebie materiały. Przez to cierpisz i nikt prócz ciebie nie jest temu winien – zachowujesz się jak masochista albo jakiś totalnie niestabilny koleś. Dlatego też moja analiza siebie wygląda tak, że im więcej o sobie wiem, tym lepszym muzykiem jestem. Im bardziej sobie ufam, tym mocniejsze mam przekonanie, że moje decyzje wywodzą się z czysto artystycznego miejsca – działam na rzecz sztuki, a nie poklepania się po plecach.
Skoro mówisz, że wiesz o sobie sporo, ale jednak niedostatecznie sporo, to co musiałoby się stać, byś osiągnął satysfakcjonujący poziom samoświadomości?
Nie powiedziałbym, że mam cel, by koniecznie się czegoś o sobie dowiadywać. To, o czym przed chwilą rozmawialiśmy, jest raczej wynikiem obserwacji, a nie szeregu starannie zaplanowanych działań. Człowiek nigdy nie osiągnie pełnej satysfakcji, zawsze będzie mu czegoś brakowało i nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem – wręcz przeciwnie, mam jak każdy. Powiedziałbym, że funkcjonuje we mnie wiele podświadomych bodźców – może być to praca, związki, jedzenie czy seks – które są bardzo pierwotne. Jeśli pewne aspekty mojej natury są w jakiś sposób niedociągnięte, to wiem, że istnieje coś, nad czym mogę popracować. Nie osiadam na laurach. Dzięki nim wiem, kim jestem. Poza tym dostrzegam coś jeszcze: gdybym był perfekcyjny i uporządkowany od góry do dołu, z pewnością nie zajmowałbym się muzyką, tylko wybrałbym sobie jakieś sensowniejsze zajęcie. Nie chodzi mi też o to, by deprecjonować siebie i sukcesy, które odniosłem na przestrzeni lat. Ignorancja stanowi ogromną część ludzkiej natury i wydaje mi się, że całkiem obficie z niej korzystam. Nie wiem, czy brzmi to jakkolwiek sensownie.
Sugerujesz, że w przeszłości – z racji na szereg wewnętrznych problemów – nie do końca sobie ufałeś w kwestiach artystycznych?
Miałem wiele chwil, gdy sobie nie ufałem, to prawda. Musiałem ostro się napracować, by odzyskać zaufanie do siebie i móc rozwijać swoje artystyczne zdolności. Uwierz – łatwo nie było, tyle mogę powiedzieć. Przy czym mam jednak bardzo dwojaką naturę. Z jednej strony nic mnie nie obchodzi, mam gdzieś związki, jem bardzo proste posiłki, chcę wyłącznie medytować i być ze sobą, a z drugiej strony… Pragnę wszystkiego! To bardzo chaotyczne doświadczenie, ale dla mnie zupełnie normalne.
Ale zakładam, że m.in. w burzliwych czasach Strapping Young Lad ten dualizm również ci towarzyszył, a jednak jesteś innym człowiekiem.
Jak najbardziej tak było. Zasadnicza różnica polega na tym, że wtedy nie rozumiałem, o co mi chodzi. Byłem przekonany, że te skrajności nie mają prawa funkcjonować, że to moi wrogowie – tymczasem rzeczone skłonności są wręcz bliźniacze i jak najbardziej mogą ze sobą koegzystować, bo człowiek składa się z masy przeciwieństw. Pojęcie tego dało mi więcej pewności siebie i wiary we własne artystyczne decyzje. W wielu sytuacjach część mnie, która pragnie spokoju jest bardzo pomocna dla tej drugiej części żądającej adrenaliny i natłoku bodźców czy przeróżnych doświadczeń. Wydaje mi się, że na przestrzeni ostatniej dekady nauczyłem się to akceptować i wyciągać z tego pozytywy, a nie odwrotnie.
Jesteś obecny na scenie od ponad trzydziestu lat i nagrywałeś już prawie wszystko, wielokrotnie zmieniając położenie gatunkowe. Czy po tym wszystkim wciąż potrafisz siebie zaskoczyć?
Żebyś wiedział, że potrafię! Należy jednak pamiętać, że muszę włożyć znacznie więcej zaangażowania w to, by siebie zaskoczyć, co oczywiście stanowi naturalny efekt mojego niezdecydowania stylistycznego, o którym wspomniałeś w swoim pytaniu. Lubię porównywać to do zmieniającej się natury człowieka. Kiedy jesteś dzieciakiem, nie trzeba wiele by cię czymś zaskoczyć. Im starszy się robisz, tym bardziej musisz się nagimnastykować, by przeżyć coś wcześniej niespotykanego. Zupełnie normalna sprawa, wszyscy do tego dochodzimy na którymś etapie egzystencji.
Wiadomo, z wiekiem przychodzi stabilizacja.
A ze stabilizacją przychodzi to dziwne poczucie, że wszystko się już zrobiło i wszystko widziało. Dzisiaj muszę uzbierać naprawdę sporo inspiracji – czy to wewnętrznych, czy zewnętrznych – by móc napisać płytę i być z niej w pełni zadowolonym. Jako dzieciak byłem gotów pisać muzykę, dostając w ręce cokolwiek. Wszystko mogło mnie zainspirować, więc chłonąłem wszystko jak gąbka. Pierwsze zakochanie, gniew wywołany jakąś zwyczajną sprawą… Te sytuacje dawały naprawdę potężnego kopa, by uwolnić kreatywność, przy czym dzisiaj nie odczuwam wszelkich stanów emocjonalnych z tak wielką intensywnością. Po czasie masz już wszystko odhaczone i, tu wracamy do tego, o czym mówiłem, wydaje ci się, że wszystko już było, że nie potrafisz zapewnić sobie tego skoku dopaminy ot tak.
Zakładam, że powtarzanie się nie wchodziłoby w grę.
No nie, bo jaki miałoby to sens? Miałbym pisać o emocjach i stanach, które przeżywałem jako dzieciak, ale z perspektywy 52-latka? Zupełnie nie widzę sensu w czymś takim. Wolę cały czas poszukiwać w sobie nowych rzeczy, nawet jeśli z każdym rokiem staje się to coraz bardziej wymagające.
W takim razie jak u ciebie obecnie wygląda poszukiwanie inspiracji?
Staram się skupić na tym, co mi się podoba, a następnie modulować to wedle własnych preferencji. Oczywiście te preferencje się zmieniają, przynajmniej w moim przypadku, raczej nie potrafię usiedzieć w jednym miejscu. Na przykład na jedną ze swoich płyt zaprosiłem kiedyś chór gospel albo jakiegoś konkretnego wokalistę czy konkretnego perkusistę i już tego typu współprace zapewniały mi mnóstwo frajdy. Czułem radość, ponieważ mogłem pracować z kimś, kogo cenię i kto posiada inne podejście do tworzenia niż moje, więc naturalnie ścieram się z odmiennym temperamentem. Takie rzeczy są mega pomocne w moim obecnym położeniu.
Już przed premierą „PowerNerd” zdążyłeś wspomnieć, że to znacznie bardziej spójna i skupiona płyta od większości jej poprzedniczek. Jak się czułeś, gdy sobie to uzmysłowiłeś?
Słuchacze zawsze będą oceniać cię na podstawie twojego najnowszego dzieła, a w moim przypadku najczęstszą oceną jest uwaga, że się zmieniłem. Zmieniam się, bo akura taką czuję potrzebę. Od „Casualties of Cool” aż po „Ghost”, „Ki” czy właśnie „PowerNerd” robię spore zakręty i nie widzę powodu, dla których miałbym ich nie robić. Niemniej ta ciągła zmienność spowodowała, że niektórzy uważają, że to, co zrobiłem przy najnowszej płycie, jest za proste, ale takie musiało być, przynajmniej podświadomie. Tworzenie mojego poprzedniego albumu, „Lightwork”, czyli bardzo zniuansowanej rzeczy, było jednym wielkim koszmarem, dlatego potrzebowałem przeciwwagi. Działałem wyłącznie w zgodzie z głosem serca i niczym innym. Nie myślałem, czego mogą chcieć odbiorcy albo wytwórnia. Ale żeby nie było – „PowerNerd” nie jest żadną prowokacją czy próbą przetestowania fanów, tylko świadectwem tego, gdzie się znajduję tu i teraz. Poza tym niektóre kawałki, jak chociażby „Ruby Quaker”, są niezwykle skomplikowane. A że reszta jest prostsza? No cóż, wynika to w dużej mierze z inspiracji muzyką, która jarała mnie jako dzieciaka.
O jaką muzykę chodzi?
Gdy byłem bardzo młody, słuchałem AC/DC, Motörhead, Metalliki, Judas Priest… Wcale nie było tak, że zaczynałem od King Crimson czy Strawinskiego. Dotarcie do nich zajęło mi trochę czasu. Wspomniane składy są wciąż istotną częścią mnie, a podświadome odwoływanie się do ich dziedzictwa było w stu procentach autentyczną sprawą. Nie mam z tym najmniejszego problemu. Po prostu chciałem to zrobić, a jeśli ludzie będą tym zniesmaczeni, nic nie poradzę, taka już specyfika tego procesu, trudno się mówi.
Nie rozumiem, dlaczego ludzie mogą być zdziwieni, że się zmieniasz, skoro zmiana to twój główny oręż.
To prawda – właśnie dlatego często mówię ludziom, by najpierw posłuchali mojej nowej muzyki w internecie, zanim przyjdzie im na myśl kupienie jej na fizycznym nośniku. Nie ma sensu się rozczarowywać. Nagrywam przeróżne płyty, więc istnieje szansa, że któraś z nich ci się nie spodoba, dlatego zrób sobie przysługę i oswój się z nią. Jeśli uznasz, że brzmi do dupy, to spoko, nie mam z tym problemu. Czasami dziwi mnie, jak wiele osób niespecjalnie przepadających za zmianami wciąż przy mnie trwa i sprawdza wszystko, co puszczam w świat. Oczywiście doceniam, że tacy słuchacze do mnie wracają, nawet jeśli od lat nie wydałem niczego w ich guście, lecz naprawdę nie musicie przy mnie trwać, ponieważ nie chcę być dla nikogo źródłem zawodu. Nie wyświadczacie mi żadnej przysługi w ten sposób.
Wydaje mi się, że ludzie przy tobie trwają, ponieważ tak działają metalowcy – jeśli kogoś śledzą, to od początku do końca, nawet jeśli twoja współczesna twórczość rozmija się z ich zainteresowaniami.
To bardzo dobra obserwacja, masz stuprocentową rację. Chciałbym też zaznaczyć, żebyśmy mieli jasność, że nie jestem w żaden sposób krytycznie nastawiony do osób, które ciągle mnie wspierają, licząc, że nagram kiedyś coś, co by im się spodobało. Lojalność fanów jest niesamowita i doceniam ją, naprawdę. Nie chcę być w żaden sposób złośliwy czy działać komuś na przekór.
Jak myślisz, co najbardziej cenią w tobie fani mimo ciągłych zmian?
Myślę, że fani doceniają moją szczerość. Nie udaję kogoś, kim nie jestem, a jeśli się zmieniam, to tylko z powodu własnego zapotrzebowania na zmiany. Oczywiście niektórym się ta zmienność nie podoba, ale innym już jak najbardziej, więc wszystko działa bez zarzutu.
Jakiś czas temu trafiłem na wywiad z członkiem MGMT, który powiedział, że nie grają na koncertach niektórych staroci, ponieważ zupełnie ich nie czują i jednocześnie lubią w ten sposób wnerwiać swoich fanów. Masz podobnie?
Boże, nie. Absolutnie nie, w życiu! Ruszanie w trasę nie jest niczym łatwym – na parę tygodni muszę zostawić rodzinę, psa, studio, dom… Moją motywacją nie jest bycie gwiazdą rocka i życie utracjusza, tylko możliwość wspólnego doświadczenia czegoś fajnego ze słuchaczami, którzy przyjdą na koncert. Wydaje mi się, że zespoły pokroju MGMT mają znacznie więcej szmalu ode mnie, więc może gdybym dysponował podobnymi środkami, też chciałbym karać swoją publiczność, ale no – jest inaczej.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały Devina Townsenda