„Graliśmy death metal i wyglądaliśmy jak najgorętsza nazwa na scenie indierockowej” – wywiad z Edge of Sanity

Dodano: 27.06.2024
Z racji na idące pełną parą wznowienia całej dyskografii Edge of Sanity (oraz Nightingale) upolowaliśmy Dana Swanö i przepytaliśmy go o historię zespołu, jego podejście do komponowania oraz tematy związane z pracą producenta.

Jako artysta i producent zawsze patrzysz przed siebie i nie rozczulasz się nad swoją przeszłością. Odświeżenie katalogu Edge of Sanity i Nightingale było dla ciebie czymś nietypowym?

Trochę tak, ponieważ nie wracam do tych albumów zbyt często. Ale co czuję z tego powodu? Przede wszystkim przygniatającą nostalgię. Jeśli weźmiemy pod lupę wszystkie materiały, które nagrałem od „Nothing But Death Remains” aż po „White Darkness”, można dojść do wniosku, że w ciągu tych 15 lat wydarzyło się dużo. I owszem, jak najbardziej, wydarzyło się. Każde z tych wydawnictw reprezentuje inną wersję mnie. W pewnym momencie aż zacząłem czytać wywiady, których udzieliłem na początku lat 90. by odświeżyć swój mental z tamtych czasów.

Do czego to zaprowadziło?

Do niczego szczególnego, ale byłem zaskoczony, bo przeczytałem w tych rozmowach o wielu detalach, które były istotnymi elementami płyt Edge of Sanity, a o których zdążyłem już dawno zapomnieć. Ale powiem ci, że w zasadzie od jakiegoś czasu mocno żyję przeszłością, to nie dzieje się od wczoraj.

Dlaczego?

Dlatego, bo w momencie śmierci Börjego Forsberga (szefa wytwórni Black Mark Prod., która wydawała albumy Edge of Sanity – red.) już wiedziałem, że wszystko się zacznie i trzeba będzie ostro się nastarać o swoje prawa.

O jakie prawa?

Do własnej muzyki – licencje, umowy, papierologia. W zasadzie odkąd umarł, miało to miejsce w 2017 roku, stopniowo przygotowywałem sobie wszystkie potrzebne rzeczy, by potem nie było tak, że muzyka Edge of Sanity stanie się bezpańska. Jak widzisz, udało mi się to, ponieważ tymi sprawami zajmuje się Century Media, a ja nie muszę być zmartwiony i rozkminiać, co robić dalej.

Co zaskakuje cię najbardziej, gdy wracasz do płyt Edge of Sanity?

To, że są naprawdę dobre. I nie chodzi tu o to, by samemu klepać się po plecach czy rozpływać się nad własnymi umiejętnościami songwriterskimi. Po prostu należy pamiętać, że zakładaliśmy ten zespół jako dzieciaki, dosłownie – byliśmy przecież nastolatkami. Mimo tego, tworzyliśmy naprawdę fajną muzykę, która broniła się aranżacjami, pomysłami i odpowiednimi melodiami. Brzmieliśmy dojrzale. Co więcej, utwory napisane przez resztę chłopaków z zespołu również są mega solidne. Kiedyś mnie to nie obchodziło, ponieważ byłem skupiony przede wszystkim na sobie, ale teraz, patrząc na całość chłodnym okiem, wręcz nie mogę wyjść z podziwu. 

Świetna sprawa, bo z reguły artyści podchodzą dość krytycznie do siebie z młodości.

Również jestem przyjemnie zaskoczony. Ale to nie wszystko – zwróciłem też szczególną uwagę na partie Benny’ego (Larssona, perkusisty – red.) i także dostrzegłem w nich bardzo wiele ciekawych smaczków. 

Dziwnie ci z tym, że nie dostrzegałeś tego w przeszłości?

Niekoniecznie, ponieważ w ostatnich latach spędziłem naprawdę mnóstwo czasu na słuchaniu tej muzyki. Jak wiesz, płyty Edge of Sanity zostały poddane gruntownym remiksom, co w wielu przypadkach wiąże się z słuchaniem jednego numeru przez cały bity dzień. Nic więc dziwnego, że w takich warunkach wyłapujesz coś, co kiedyś mogło przelecieć gdzieś obok. Bardzo doceniam też to, że Edge of Sanity nie było niczym wiążącym w sensie materialnym. Każdy z chłopaków miał normalną pracę, ja zajmowałem i wciąż zajmuję się miksem i masteringiem, dlatego zespół funkcjonował na zasadach hobby, nie czegokolwiek obligatoryjnego. Z tego powodu mieszaliśmy ze sobą całe mnóstwo różnych wpływów i zupełnie nie zastanawialiśmy się nad tym, co powiedzą na ten temat ludzie. 

Hobbystyczny wymiar Edge of Sanity dawał wam pełną wolność?

Oczywiście, że tak! Ale chciałbym, żebyśmy mieli jasność – darzę niezwykłym szacunkiem każdą kapelę, która potrafi żyć z muzyki i trwać w tym stanie dłużej niż przez parę minut. Bo na przykład ja od początku wiedziałem, że w moim przypadku coś takiego nie może zdać egzaminu. Zarobki z bycia muzykiem sensu stricto wystarczały mi maksymalnie na miesiąc, więc no. 

To też ciekawe – gdy myślisz o muzykach, masz w głowie marzenia o życiu z muzyki, a nie racjonalizm od samego początku.

W moim przypadku racjonalizm był zupełnie naturalny. Zawsze grałem dziwną muzykę, rozstrzeloną stylistycznie i właściwie niemożliwą do odpowiedniego sklasyfikowania. Jakim cudem coś takiego – i to jeszcze w metalu – miałoby zapewnić mi sensowne utrzymanie? To się w ogóle nie klei! Do tego nie miałem ochoty na pielęgnowanie biznesowej strony bycia artystą: promocji, ogarniania papierologii czy zapieprzania w trasy jak wariat. Wolałem robić swoje rzeczy, które raczej nie pasowały do niczego i dobrze się z tym czułem. Nadal dobrze się z tym czuję. Jeśli w jakimś momencie docierało do mnie, że stoję w miejscu i chcę iść dalej, zmieniałem kierunek o 180 stopni. Nie zależy mi na tym, by odwalać chałturę tylko po to, by mieć co włożyć do gara lub zapłacić czynsz. Mam w głowie zupełnie inne motywacje na polu artystycznym. Chcę grać fajne rzeczy. Widzę to zwłaszcza wtedy, kiedy miksuję materiały innych twórców, a miksowałem już wszystko – od metalu po crust czy nawet skate punk. Pasja jest tu absolutnie najistotniejsza. Przerabiałem wiele nowopowstałych nurtów na przełomie lat dziewięćdziesiątych i zerowych, dlatego mogę spokojnie powiedzieć, że widziałem już wszystko.

W dzisiejszych czasach metal powstały na przełomie wieków przeżywa dość istotny renesans, ale czy widzisz autorski sznyt u twórców, którzy odtwarzają tę konwencję?

Widzę autorski sznyt, ponieważ nie ma niczego złego w czerpaniu z przeszłości, jeśli dodasz do niej coś od siebie. Sam byłem takim kolesiem już od bardzo wczesnego etapu swojej kariery. Na przykład gdy zakładaliśmy Unicorn – podobnie jak z Edge of Sanity, będąc dzieciakami – inspirował nas prog rock, który nawet w tamtym momencie, pod koniec lat 80., był czymś oldschoolowym. Jarało nas Kansas, wczesne Genesis czy Yes. Mieszaliśmy więc te wpływy z rzeczami przystającymi znacznie bardziej do tego, co wówczas było znacznie bardziej aktualne na scenie rockowo-metalowej i proszę bardzo. Czy to źle? Zupełnie nie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że w okolicach lat 90. takie Yes w ogóle nie grało muzyki progresywnej. Albo może inaczej, było w tym słychać proga, lecz dość silnie zespolonego z popem, a my zajmowaliśmy się starymi rzeczami. 

Póki masz własną tożsamość, czerpanie z czyjegoś dziedzictwa wcale nie musi być utożsamiane z bezmyślnym kopiowaniem czyichś pomysłów.

Dokładnie! Generalnie powiem ci, że wciąż jestem bardzo zaskoczony, gdy ktoś mówi mi, że wychowywał się na mojej muzyce i nie chodzi tylko o ludzi ciut młodszych ode mnie, ale także o takich, którzy mogliby być moimi dziećmi. Niby zupełnie normalna sprawa, ale do tej pory dziwnie mi się to procesuje w umyśle. Chciałbym wrócić jeszcze do tematu miksowania cudzych rzeczy. W latach 90. współpracowałem z naprawdę intrygującymi zespołami – Opeth, Dark Funeral, Dissection, Marduk i wiele innych… Kiedy widzisz, że ktoś na twoich oczach buduje zupełnie własny styl, działając na przekór innym, nie ma możliwości, by tym nie przesiąknąć.

Współpraca z młodszymi artystami dzisiaj również daje ci dużo inspiracji?

Czasami tak, choć wygląda to inaczej, bo nie siedzisz już z kimś w jednym pomieszczeniu, wszystko odbywa się na zasadzie nieskończonej wymiany maili. Ale mogę z pewnością stwierdzić, że bardzo lubię podejście współczesnych kapel, bo jest takie samo jak w latach 90. Są pewne siebie, niczego się nie boją i czują, że podbiją świat. Bardzo to doceniam – maksymalna beztroska oraz jednoczesna pasja zamiast nudziarstwa i schematów. 

To kwestia młodości?

Pewnie, ale bardzo się cieszę, że duch w nich nie gaśnie, bo dzięki temu sam czuję mobilizację, by czasami mocniej kopnąć się w tyłek i coś zrobić. To mieszanka arogancji i ogromnej wiary w siebie, która w odpowiednich proporcjach naprawdę potrafi zdziałać cuda. Nie da się udawać żądzy podbicia świata, bo coś takiego bije od ciebie na kilometr i to jest super. 

Nawet dziś, w czasach wzrostu popularności death metalu, nie ma zespołu, który choć trochę, by was przypominał, zwłaszcza w kontekście „Purgatory Afterglow”. Schlebia ci to jako twórcy?

Jasne, a czemu miałoby nie schlebiać? Dobrze wiedzieć, że nawet po latach twoje dzieło jest na tyle oryginalne, by móc uważać je jako coś w pełni ukształtowanego i własnego. Cieszy mnie to tym bardziej, ponieważ wspomniane przez ciebie „Purgatory Afterglow” do tej pory zbiera dobre recenzje i uchodzi za mniejszego lub większego klasyka, co zawsze mile łechce ego. Kocham różnorodność tego krążka, ponieważ pokazałem na nim bardzo wiele swoich twarzy. Dan Swanö odpowiedzialny za „Twilight” to zupełnie inny Dan Swanö od tego, który napisał „Of Darksome Origin” czy „Silent”. Nie mówię już nawet o „Black Tears” czy „Song of Sirens”, bo to jeszcze zupełnie inna bajka. Na „Purgatory Afterglow” do głosu doszło każde moje alter ego. Nie wydaje mi się, by jakikolwiek zespół myślący o muzyce w kategoriach komercyjnych i sprzedażowych mógłby nagrać coś takiego. Nigdy przenigdy. 

Masz rację, a z drugiej strony jak najbardziej jest to płyta deathmetalowa.

Owszem, ale jest to death metal bardzo inny. Na przykład w tamtym czasie bardzo lubiłem Nirvanę, wciąż uważam, że „Bleach” jest świetną płytą – surową, ciężką i brzmiącą bardziej przekonująco od większości wypolerowanego death metalu z lat 90. Jeśli posłuchasz „Purgatory Afterglow” wyłapiesz te wpływy w riffach.

Powiedziałbyś, że lata 90. – czyli ten okres w muzyce, gdy nawet najdziwniejsze rzeczy mogły ogrzać się w mainstreamie – same w sobie również mogły być inspiracją?

Myślę, że na jakimś podświadomym poziomie jak najbardziej mogło tak być. Kiedy któregoś razu graliśmy trasę w Niemczech, musieliśmy kupić jakąś kasetę na stacji benzynowej, bo nie mieliśmy czego słuchać. Padło na „Angel Dust” Faith No More. Zajechaliśmy ten materiał na śmierć. Albo słuchaliśmy tego, albo jechaliśmy w ciszy, nie było niczego pomiędzy. Sama płyta jest oczywiście świetna – mimo że nie zainspirowała nas w żaden sposób – ale dała do myślenia, jak bardzo zmieniamy się jako ludzie. Przejście z okresu dzieciństwa do bycia nastolatkiem, a potem dorosłym to ogromne życiowe skoki, zawsze wiąże się z nimi coś przełomowego. A ja byłem muzykiem na każdym z tych etapów, więc spektrum moich fascynacji poszerzało się niesamowicie i wszyscy mogli to wychwycić na płytach, które nagrywałem. 

Teraz, gdy wiedziesz stabilne życie, myślisz o tym z politowaniem?

Nie, wspominam to jako bardzo ciekawy czas w moim życiu – i nie tylko moim. Jak czasami przeglądam stare foty, trafiam na przykład na zdjęcie Andersa (Lindberga, basisty Edge of Sanity – red.), który w najwcześniejszych latach funkcjonowania zespołu biegał ubrany cały na czarno i stroił groźne miny, a ledwie parę lat później nosił krótkie różowe włosy. Zupełnie, jakby nagle przeszedł transformację w Kurta Cobaina! Ze mną było tak samo – początkowo też stroiłem się na groźnego metalowca, by po chwili fotografować się w zielonych dżinsach, dziwnym płaszczu i koszulce Mega City Four. Może i graliśmy death metal, lecz wyglądaliśmy jak najgorętsza nazwa na scenie indierockowej. To było cudowne.

Nightingale i Edge of Sanity to odmienne światy, ale łączy je bardzo silna rola melodii w budowaniu utworów. Bez melodii nie byłoby Dana Swanö jako kompozytora?

Pewnie, że tak. Dobra piosenka musi mieć dobrą i umiejętnie ułożoną melodię, to podstawa.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały zespołu

„Purgatory Afterglow” i inne wznowione materiały Edge of Sanity kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas