Kvelertak – “Endling”: Tylko rock’n’roll nas uratuje

Dodano: 05.09.2023
Na piątym albumie Kvelertak coraz mocniej oddalają się od black metalu, by bez przeszkód uprawiać nasterydowanego scandi-rocka, któremu oddali się w całości już na “Splid” sprzed trzech lat. Wszystko wskazuje na to, że podjęli decyzję najlepszą z możliwych.

Jest to świetne zagranie z dwóch powodów. Po pierwsze: właśnie dzięki maksymalnemu “urockowieniu” muzyki Kvelertak prezentuje się najjaśniej. Oznacza to jeszcze więcej melodii a’la uwspółcześnione Thin Lizzy, jeszcze więcej riffów bliskich skandynawskiemu punkowi i jeszcze więcej przebojów. Oczywiście dwa pierwsze albumy załogi ze Stavanger są udane, lecz im mniej w tym zespole wrzucanego trochę usilnie blackmetalowego tremolo czy wtykania blastów, tym lepiej. Po drugie: dzięki takim warunkom obecny frontman grupy, Ivar Nikolaisen, ma pełne pole do popisu. Piosenkarz znany z The Good, The Bad and The Zugly, co przytrafiło się norweskiemu składowi. Nie tylko ze względu na wzrost koncertowej charyzmy o 110% wraz z jego pojawieniem się w szeregach kapeli. Chodzi o wokale – znacznie surowsze i zachęcające do dzikiej zabawy, niż w przypadku jego poprzednika pląsającego z sową na głowie. Mogę nawet pokusić się o twierdzenie, że “Endling” to chyba najbardziej kompletny materiał Kvelertak. Ucięcie podjazdów w stronę ekstremalnego metalu tylko pomogło w ustabilizowaniu konwencji. Jednocześnie zaznaczę: nie jest tak, że tego metalu nie ma w ogóle. Przez cały album przelewa się wiele harmonii i wzniosłych melodii o wyraźnie heavymetalowym pochodzeniu, a gdy momentami następuje zwiększenie obrotów, trudno nie pomyśleć o thrashu. Najlepsze potwierdzenie tej tezy to chyba mój ulubiony “Likvoke”, który w końcówce brzmi nie tak wcale odmiennie od tej melodyjniejszej, choć wciąż metalowej ery Megadeth.

Melodie to zresztą słowo klucz przy “Endling”. Oczywiście w przeszłości tych melodii również było wiele, ale chyba nigdy aż tak wiele. Nawet najbardziej treściwy na materiale “Motsols”, przy jednocześnie najbardziej punkrockowym charakterze, zwraca uwagę świetnym wątkiem gitary prowadzącej, a kiedy do układanki dochodzą oszczędnie dawkowane kobiece chórki, to nic tylko wsiąść do swojego cadillaca i udawać, że lata 80. nigdy nie minęły… Na początku tego tekstu wspominałem, że Kvelertak prawie całkowicie odciął blackmetalową gałąź ze swojego drzewa, ale gdy już ten black metal się pojawia, to wyłącznie jako element zmyłki. Czujecie nadzieję, słysząc mroźne tremolo w wydłużonej wersji otwierającego „Krøterveg te helvete”? A może bicie serca przyspiesza atak blastów w „Døgeniktens kvad”? Niepotrzebnie, to tylko miniaturowe odpryski dawnych lat – zwłaszcza, że w tym drugim numerze gości banjo i pojedyncze klawiszowe stuknięcia niczym w popowym hicie sprzed paru dekad. Zróżnicowanie “Endling” – przy konsekwentnym trzymaniu się scandi-rockowego pnia – to zresztą wielki plus wydawnictwa. Bo nikt nie robi nic na siłę, bo nikomu ta muzyka nie wypada z plecaka. Tutaj liczy się przede wszystkim radość z gry i wręcz afirmatywne podejście do songwritingu. Jestem przekonany, że panowie bawili się cudownie. zarówno komponując najbardziej garażowo-rockerski w zestawie “Paranoia 297”, jak i zahaczającego nawet o rejony progresywne kolosa “Morild”, rzuconego na zamknięcie. Naprawdę trudno się przy tym wszystkim nie uśmiechnąć z radości.

“Endling” dowodzi, że Kvelertak jest w formie, a Ivar Nikolaisen rozsiadł się w siodle frontmana na tyle mocno, że nikt nie wpadłby na to, by go z niego strącić. Szukacie bezpretensjonalnego rocka gotowego rozpalić każde serce? Posłuchajcie tego albumu.

Łukasz Brzozowski

(Petroleum Records, 2023)

zdj. Stian Andersen

Bilety na koncert Kvelertak w Warszawie dostaniecie TUTAJ

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas