Lucifer – “V”: Bezbolesna synteza

Dodano: 20.03.2024
Dotychczasowe nagrania Lucifer składały słuchaczowi sporo obietnic, jednak zwykle na obietnicach się kończyło. “V” była zapowiadana jako szczytowe osiągnięcie zespołu i ktoś złośliwy mógłby pewnie zapytać, czy chodzi o nowe szczyty w sztuce marnowania potencjału, ale bynajmniej – debiut w barwach Nuclear Blast jest zarazem pierwszą płytą Lucifer, która nie pozostawia po sobie uczucia niedosytu.

Przykrą bylejakość pierwszych płyt łatwo wytłumaczyć zmianami składu i koniecznością decydowania na już, czy Lucifer ma być prostoliniową kontynuacją dzieła The Oath, czy zupełnie osobnym zespołem. Padło na to drugie, ale aż do teraz ten zupełnie osobny zespół nie dorastał do zadania nagrania spójnej, równej płyty, która uzasadniałaby cały towarzyszący mu hajp. Ujmując to inaczej, gdyby nie nazwiska Johanny Sadonis i Nicke Anderssona, nazwa Lucifer okupowałaby raczej dolne rejony plakatów promujących Desertfesty tego świata. “V” trochę odwraca wspomniany trend, a jej sukces wcale nie bierze się ze znalezienia tej mitycznej zespołowej tożsamości, przynajmniej nie takiej rozumianej jako jeden skonkretyzowany pomysł na brzmienie. Lucifer – patrząc na personalia i cały zespołowy background–- praktycznie od zawsze mieli w zasięgu ręki bezbolesną syntezę doomu, stoneru i scandi rocka, ale dopiero tutaj ta synteza się ziszcza. Co za tym idzie, w porównaniu z poprzedniczkami nowa płyta mniej usilnie stawia na kostiumowość, sztampę i riffy z epoki, skupiając się głównie na chwytliwych piosenkach. Chyba nie trzeba dodawać, że to zmiana na plus.

Jakby w poprzek tezie zawartej w poprzednim akapicie, “Fallen Angel” startuje zawadiackim riffem, który nie byłby nie na miejscu na “Death Penalty” Witchfinder General. Mimo to im dalej w las, tym mniej takich oczywistych skojarzeń, a “V” jako całość sytuuje się gdzieś na przecięciu estetyki “Infestissumam” Ghost i ostatniej płyty The Hellacopters. Gdzieś w tle nadal pobrzmiewają echa The Oath, ale nikt tu nie chce nagrywać na nowo “Witchcraft Destroys Minds…” ani udawać młodej Jinx Dawson – ok, może trochę to drugie, ale wszelkie podobieństwa dzieją się w sferze wizualnej i nie grożą popadnięciem w schematy samej muzyce. Luźniejsze podejście do formy wywarło też zbawienny wpływ na Sadonis, która wreszcie wychodzi poza occult rockową kliszę, bawi się frazowaniem, ratuje od banału nawet quasi-balladkę “Slow Dance In A Crypt”, a w “Maculate Heart” – świadomie bądź nie – brzmi jak Andersson w “The Pressure’s On” z już wspomnianej “Eyes of Oblivion”. I muzycznie, i wokalnie podejmowane są tu próby, które na wcześniejszych płytach grupy nie miałyby prawa bytu. Zespół żegna sztywne ramy, w których dotychczas funkcjonował (albo lepiej – podchodzi do tych ram z wielkim dystansem), a jednocześnie – paradoks – Lucifer są dzisiaj po raz pierwszy w stu procentach na swoim.

Czy “V” faktycznie jest szczytowym osiągnięciem zespołu? Owszem, przy czym nie oszukujmy się – poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko. Ze względu na swoją uroczą archaiczność materiał najpewniej nie zawojuje końcoworocznych rankingów, co nie zmienia faktu, że “V” to kopalnia hitów i płyta bez mielizn, a zarazem pierwsze nagranie Lucifer, które nie każe żałować, że Nicke dla takiego przeciętniactwa zrezygnował z Imperial State Electric. Albo że nie skupia się wyłącznie na The Hellacopters.

Adam Gościniak 

(Nuclear Blast, 2024)

zdj. Chris Shonting

Nowy album Lucifer kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas