“Nowa płyta to coś jak black metal powstały przypadkiem w latach 70.” – wywiad z Malokarpatan

Dodano: 03.01.2024
Czwarty duży album Malokarpatan, czyli “Vertumnus Caesar”, to – przynajmniej w teorii – powrót do prostej, metalowej formy po lekko eksperymentalnym poprzedniku. Ale czy na pewno? I dlaczego na Słowacji nikt nie lubi heavy metalu? Na te i inne pytania odpowiada lider zespołu, Adam Sičák.

Jak ci się żyło w Szwecji? Było coś, co cię tam zaskoczyło np. pod kątem kulturowym?

Poza tym, że mieszkałem w bezpośrednim sąsiedztwie dzielnic z wysoką przestępczością, żyło mi się w Szwecji bardzo dobrze. Nie jestem najbardziej stereotypowym Słowakiem czy Słowianinem w ogóle, pod względem duchowym jako introwertykowi bliżej mi właśnie do Skandynawów. Jasne, są takie elementy ich kultury, które wydały mi się dziwaczne, ale generalnie o wiele łatwiej przychodzi mi dogadywanie się ze Szwedami niż ze Słowakami. Bardzo ważna jest dla nich prywatność i szacunek do osobistej przestrzeni drugiej osoby, czego u nas raczej nie uświadczysz. Niezwykle to sobie ceniłem. Tęskniłem natomiast za rodziną, słowacką przyrodą i postawą typu no fucks given – mam poczucie, że Szwedzi jako społeczeństwo są bardzo konformistyczni i trochę sztywni. Zwiedziłem parę niesamowitych miejsc, jak megalityczne posągi na klifach, czy miejsca pochówku rodem z epoki kamienia łupanego. Przywiozłem też stamtąd kilka tradycji i obrzędów, które teraz obchodzę u siebie w domu – Noc Walpurgii, Midsommar. Na Słowacji o takich rzeczach – głównie ze względu na kulturowy wpływ chrześcijaństwa – od kilkuset lat w ogóle się nie pamięta.

Mówiłeś kiedyś, jak bardzo heavy metal jest na Słowacji lekceważony i pomijany – do tego stopnia, że w celu jego opisu ukuto termin agro metal. W Szwecji da się wyczuć różnicę w podejściu?

To jak dzień i noc. W Szwecji masz nawet odrębne festiwale poświęcone wyłącznie tradycyjnym odmianom metalu, np. Muskelrock, na którym zresztą graliśmy kilka lat temu. Sporo myślałem o tym, dlaczego tak jest, i wydaje mi się, że na Słowacji i w innych „wschodnich” państwach po prostu nie wspominamy tamtych czasów sprzed paru dekad z taką radosną nostalgią, jak ludzie na Zachodzie. Kojarzymy je raczej z komunizmem, cenzurą, i tak dalej. Ale nie wszystko da się wytłumaczyć “wschodnim” pochodzeniem, bo wiem, że przykładowo w Polsce jest o wiele więcej pasjonatów klasycznego metalu niż u nas. Słowacja jest małym państwem, więc automatycznie liczba osób zainteresowanych tak niszowym tematem, jak metal z lat 80., jest mniejsza niż gdzie indziej. Zawsze czułem się mocno wyobcowany z tymi swoimi pasjami. Całe to wyobcowanie można też pewnie postrzegać jako plus, bo większa popularność klasycznego heavy w krajach skandynawskich ostatecznie skutkuje powstawaniem mnóstwa generycznych kapel, które wszystkie brzmią i wyglądają tak samo. To nawet inspirujące, że nie da się nas porównać z żadnym innym zespołem z okolic. Nie przepadam za zatłoczonymi miejscami. (śmiech)

Z jednej strony czułeś się wyobcowany, ale nie było też tak, że w jakimś stopniu właśnie ta niszowość przyciągnęła cię kiedyś do metalu?

Pod kątem zainteresowań nadal czuję się tak, jakbym mieszkał nie w tym kraju, w którym powinienem. Ludzie na Słowacji żyją głównie lokalnym hip-hopem, galami MMA i innymi idiotyzmami tego typu. Nawet moje partnerki w większości pochodziły z zagranicy, bo tutaj nie ma nikogo, kto podzielałby moje zainteresowania. Paradoksalnie, w czasie, kiedy dopiero odkrywałem metal, ta muzyka przeżywała u nas apogeum popularności. To skomplikowana historia, ale mam o wiele starszego brata, który zaczynał słuchać metalu we wczesnych latach 90., a ja, raczej dziwny dzieciak, automatycznie poszedłem w jego ślady. Miałem zaledwie kilka lat i nawet nie chodziłem jeszcze do szkoły, ale imponowało mi, jak przerażająca wydawała się ta muzyka. Na przełomie lat 80. i 90. metal osiągał na Czechosłowacji szczyty popularności, w narodowej telewizji funkcjonował nawet program o metalu. Po paru latach cała scena zeszła do podziemia, bo ludzie zdążyli wkręcić się w grunge, Eurodance i inne modne wówczas rzeczy. Kiedy wchodziłem w wiek nastoletni, metal był już typowo niszową muzyką dla odmieńców.

Zgodnie z pierwotnym zamysłem “Krupinské ohne” miała być tylko jednorazowym eksperymentem, ale “Vertumnus Caesar” – mimo wyraźnego powrotu do bardziej bezpośredniej formy – i tak pożycza z tamtej płyty całkiem sporo.

Cóż, mówiąc o eksperymencie, miałem na myśli przede wszystkim samą długość utworów. Jestem przyzwyczajony do tworzenia, powiedzmy, 6-minutowych numerów, zresztą np. wśród reprezentantów drugiej fali BM to był standard, i to chyba jedna z niewielu rzeczy, które łączą Malokarpatan z tamtą sceną. Z drugiej strony, przepadam za prog rockiem z lat 70., więc siłą rzeczy ciągnęło mnie do dłuższych, bardziej rozbudowanych struktur. Oczywiście, viking metalowa era Bathory też odegrałą tu swoją rolę. W tamtym czasie zwiedzałem sporo zamków, m.in. Kronborg w Danii, który posłużył Szekspirowi za inspirację przy pisaniu “Hamleta”, oglądałem też mnóstwo filmów z epoki, w rodzaju “Lwa w zimie” z Peterem O’Toolem. Wszystko to odbiło się na średniowiecznej, podniosłej atmosferze „Krupinské ohne”. Elementy proga z lat 70. świetnie sprawdzają się w tworzeniu nostalgicznego, historycznego klimatu, więc z uwagi na cały koncept towarzyszący “Vertumnus Caesar” użyliśmy ich tutaj ponownie. Różnica jest taka, że tym razem próbowaliśmy je wkomponować w bardziej piosenkowe struktury, przywołujące na myśl “Nordkarpatenland”. Nowa płyta to zatem mieszanka różnych podejść z naszych poprzednich krążków, ale dająca nową jakość.

Podobno obecność Olofa Wikstranda z Enforcer jako producenta posłużyła wam za kotwicę, która miała umocować tę płytę w realiach heavy metalu i nie pozwolić jej odlecieć za bardzo w prog rocka. Korciło cię, żeby nagrać mniej oczywisty i bezpośredni materiał, niż nagrałeś?

Chciałem, żeby Olof “skleił” wszystko w miksie w ten sposób, by ostatecznie wyszła z tego metalowa płyta, nie płyta z prog rockiem. Nie ingerował w songwriting – co najwyżej podrzucił mi kilka wskazówek, a parę razy sam spytałem, co by zrobił na moim miejscu, żeby zasięgnąć świeżej perspektywy, jaką może zapewnić osoba z zewnątrz. Ale to tyle. Mam w ogóle wrażenie, że na tej płycie jeszcze odważniej poszliśmy w stronę muzyki z lat 70., przy czym zależało mi, żeby utrzymać te numery w bardziej konserwatywnych ramach czasowych, tj. od 4 do 6 minut. Gdybym chciał, mógłbym pewnie nagrać płytę w całości opartą na syntezatorach i innym nietypowym instrumentarium, ale wolę robić muzykę, do której słuchacz chce wracać, a do tego potrzebna jest zdrowa równowaga: obok introspektywnych wstawek muszą pojawiać się te bardziej bezpośrednie, rockowe momenty. Ostatecznie ograniczyłem autocenzurę do minimum, bo wyrzuciłem tylko jeden syntezatorowy motyw – z siódmego numeru. Na pewno użyję go na którejś z kolejnych płyt, ale tutaj po prostu zabijał flow całego albumu, a – jak wspomniałem – ta równowaga jest dla mnie bardzo istotna.

Zawsze zaskakuje mnie otwartość, z jaką rozkładasz swój proces twórczy na czynniki pierwsze, co objawia się m.in. bezpośrednim wskazywaniem, jaki zespół albo jaki numer zainspirował konkretny riff na konkretnej płycie. Tego rodzaju analityczne podejście towarzyszy ci już podczas pisania muzyki, czy przychodzi dopiero po fakcie?

Jestem wielkim fanem muzyki i bardzo interesuje mnie dociekanie, co się z czego bierze. Czytam mnóstwo muzycznych biografii, lubię wiedzieć, co inspirowało ludzi, którzy są z kolei inspiracją dla mnie. Przykładowo, te cięższe momenty z dyskografii Deep Purple i Led Zeppelin, które posłużyły za podwaliny dla narodzin heavy metalu, były inspirowane głównie Hendriksem. Iommi był geniuszem, bo jego inspiracji nie da się namierzyć. Jasne, lubił The Shadows, ale Black Sabbath w ogóle nie brzmi jak The Shadows, może z wyjątkiem instrumentalnych numerów. Wydaje się, że styl Iommiego to właściwie w stu procentach wypadkowa dorastania w powojennym Birmingham i późniejszego wypadku w fabryce. Jeśli o mnie chodzi, najlepsze pomysły to te, które pojawiają się nagle i nie jestem w stanie powiedzieć, skąd się wzięły. Ale one należą do rzadkości, zwykle dobrze wiem, od kogo pożyczam. Cały ten proces analityczny, o którym mówisz, uruchamia się już po zakończeniu pracy. Na pewno nie siadam z gitarą i nie myślę “ok, teraz napiszę coś w stylu Witchfinder General”. Dopiero kiedy numer jest gotowy, zaczynam się zastanawiać, co mnie zainspirowało. Jak kiedyś powiedział Ritchie Blackmore – albo jesteś geniuszem i pomysły spadają na ciebie z nieba, albo musisz kraść od innych. I, zupełnie jak on, przez większość czasu wcielam się w rolę złodzieja. Momenty, kiedy do głowy przychodzą mi zupełnie czyste, nieskażone odtwórstwem pomysły, to jednostkowe przypadki.

Z drugiej strony, gdzieś wyżej opisałeś nową płytę jako mieszankę “Krupinské ohne” i “Nordkarpatenland” – Malokarpatan jest więc dzisiaj w miejscu, w którym może pożyczać także od siebie, tzn. ze swoich starszych płyt. Zależy ci na tym, by nie dało się was pomylić z nikim innym, czy akceptujesz fakt, że nie jesteś geniuszem, więc i prawdziwa oryginalność jest poza zasięgiem?

Każdy od kogoś czerpie, natomiast nie każdy jest w tym względzie szczery. Połowa zespołów, które w ostatnich latach święcą triumfy na scenie BM, brzmi jak Deathspell Omega albo jak Mgła. Nasze inspiracje są przynajmniej o wiele starsze. No i mieszamy ze sobą rzeczy, których na co dzień raczej nikt nie miesza. Nie chcę zabrzmieć arogancko, więc nie będę w tym miejscu wyrokował o oryginalności Malokarpatan bądź jej braku, ale myślę, że zestawiając ze sobą kontrastujące elementy, faktycznie tworzymy jakąś nową jakość. Oczywiście, że zależy mi na wybiciu się z tłumu, bo tłum składa się głównie z bezdusznych kopistów w kapturach, stawiających na dysharmonię w riffach i nieprzerwany blast. Często się z tym powtarzam, ale we wczesnych latach black metalu każdy z zespołów go grających brzmiał zupełnie inaczej niż inne. Takie podejście nam przyświeca. Jednocześnie… zawsze znajdziesz u nas riffy otwarcie czerpiące z Mercyful Fate – po prostu uwielbiam Mercyful Fate i nie mam zamiaru tego ukrywać. (śmiech)

Powiedziałeś kiedyś coś w stylu: “kiedy zaczynasz grać, chcesz opowiedzieć ludziom o swoich emocjach – po jakimś czasie dochodzisz jednak do wniosku, że zamiast mówić o sobie, powinieneś skupić się na szerszych tematach”. Mam wrażenie, że tego typu podejście jest potrzebne bardziej niż kiedykolwiek w zalewie muzyki i literatury, która w pierwszej kolejności ma służyć twórcy za pamiętnik i jest przez to tak szczera, że aż nudna. W którym momencie zmieniłeś sposób myślenia na mniej autocentryczny?

Cóż, nie chciałem, żeby ten cytat zabrzmiał tak moralizatorsko, ale nadal się pod nim podpisuję. Zresztą większość klasycznych metalowych płyt wzięła się z historii, mitologii czy literatury; nie z osobistych przemyśleń. Żeby nie była, sztuka skupiona na emocjach też może być wspaniała, z tym, że może takie podejście jest lepiej skrojone pod inne gatunki muzyki? Ostatnio słucham w kółko „Diamonds and Rust” Joan Baez (tak, to ten numer, który coverowali Judas Priest) i jest to świetny przykład do głębi osobistej, a przy tym naprawdę poruszającej piosenki. Skąd wnioski, o których wspominasz? Z analizy historii sztuki, nie tylko muzyki, ale też przykładowo malarstwa. Poczynając od awangardzistów działających na początku 20. wieku, większość sztuki bynajmniej nie skupia się na tym, co przedstawia, tylko KTO ją tworzy. Strasznie to irytujące, poza tym zwykle przekłada się na marną jakość pracy artystycznej. Starzy mistrzowie brali na tapet wielkie koncepty z przeszłości i nadawali im własnego sznytu. Uważam, że mierząc się z tematami zaczerpniętymi z historii, zawsze jesteś w stanie jakoś je spersonalizować. Między innymi dlatego zająłem się biografią Rudolfa II – czuję, że pod wieloma względami jesteśmy podobnymi ludźmi, od fascynacji rzeczami nie z tego świata, po skłonność do melancholii i osamotnienia. Rudolf chciał odciąć się od świata tak bardzo, jak to tylko możliwe. Dobrze to znam, bo zmagam się z podobnymi myślami we własnym życiu.

Jeśli “Krupinské ohne” było dla was tym, czym dla Kiss “Music from The Elder”, “Vertumnus Caesar” to…?

„Sgt. Pepper”! Zero grania na żywo, tylko i wyłącznie ciężka praca w studio. No i sporo eksperymentów. Pozostając w bardziej metalowych realiach, mógłbym też porównać nową płytę do “Into the Pandemonium”. Chciałem, żeby była tak rozległa stylistycznie, jak to tylko możliwe, a jednocześnie wciąż brzmiała jak Malokarpatan. Coś jak blackmetalowa płyta powstała przypadkiem w latach 70. – taki był ogólny zamysł. Kolejny materiał zapowiada się bardziej konserwatywnie. Kiedyś musimy wrócić do korzeni. Tak czy inaczej, mamy to szczęście, że do tej pory nie nagraliśmy dwa razy tej samej płyty. Mam nadzieję, że to się nie zmieni.

Adam Gościniak

zdj. materiały Malokarpatan

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas