Płyty, bez których nie byłbym sobą: Wojciech Węgrzyn (Skøv)

Dodano: 10.01.2024
U Wojtka Węgrzyna ze Skøv nie ma co narzekać na nudę, jeśli chodzi o muzyczny rollercoaster. Chopin, Mrozu, Machine Gun Kelly i inni? Tak jest, istna karuzela. O to właśnie chodzi.

Płyta, dzięki której zapragnąłem zostać muzykiem:

Rafał Blechacz – “Chopin: Piano Concertos”

W moim przypadku to nie płyta. Za gówniarza byłem wysyłany przez rodziców na lekcje pianina, ale mimo upływu lat (nad czym teraz bardzo ubolewam) nie przynosiło to żadnych efektów. Po kilkumiesięcznej przerwie od muzyki – na którą zdecydowałem się pod wpływem bardzo młodego, młodszego niż ja teraz uczestnika 16. Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego – wróciłem do gitary, którą otrzymałem jako prezent komunijny. Nigdy w sumie nie zweryfikowałem, czy Andrew Tyson (bo o niego chodzi) w momencie uczestnictwa na konkursie grał na pianinie dopiero pięć lat, ale wystarczyło to wtedy, żeby tego samego dnia poznać tabulatury i zagrać “Nothing Else Matters”. Dlatego materiałem, który wybieram, jest nagranie koncertów Chopina w wykonaniu laureata konkursu z 2005 roku, Rafała Blechacza, z koncertem f-moll. 

Płyta, której się wystraszyłem przy pierwszym odsłuchu:

Bunkier – “Naziści Wypierdalać”

Niedługo po ogarnięciu power chordów, przeleceniu całego pocztu polskiego rocka, bluesa i piosenek turystycznych przyszedł czas na tzw. bunt. Drugiej płyty Bunkra bałem się już po przeczytaniu samego tytułu i zobaczeniu tak prostej, dosadnej okładki. “Naziści Wypierdalać” gwałciło moje wszystkie dziecięce fantazje. Począwszy od motywu z “Reksia” w typowo pijacko-punkowym wydaniu, a skończywszy na agresji wokali Kulika oraz instrumentów. Słuchaniu materiału towarzyszył strach, że się rodzice dowiedzą, jaki ze mnie to nie jest antysystemowiec, jak tam przeklinają i że to w ogóle nieodpowiednie dla mnie. Później ten strach przerodził się w chorobliwą miłość i jeżdżenie za koncertami Bunkra po całym Śląsku.

Płyta, która zmieniła moje postrzeganie danego gatunku lub muzyki w ogóle:

Machine Gun Kelly – “Black Flag Mixtape” 

W wakacje przed rozpoczęciem liceum do Polski wrócił mój ziomek z gimnazjum, który wcześniej wyprowadził się z rodzicami do Irlandii. Tak mi się wydaje, że to on jednego wieczoru puścił mi MGK. Jak zobaczyłem białasa w koszulce Misfits, w mohawku i w dodatku rapującego, to wciągnąłem się jak pojebany, choć wcześniej miałem bardzo małą styczność z hip-hopem i trochę nim gardziłem. Uświadomiłem sobie, że nie muszę się niczym ograniczać i mogę słuchać, czego tylko chcę. Dzięki Bogu, że coś takiego się stało.

Płyta, która definiuje to, kim jestem jako człowiek:

Regres – “W naszych dłoniach”

Wydaje mi się, że albumami z których wyciągnąłem najwięcej lekcji moralno etycznych, są płyty Regresu. Pomimo tego, że nigdy nie mogłem narysować sobie iksów na dłoniach, to kosmicznie mi ta muzyka z tekstami imponowała. Niby proste ideały, lecz jednak często zapominane i gubione w życiowej gonitwie. Zobaczyłem ich pierwszy raz na Nacjonalizm Nie Dziękuję w 2013 roku. Impreza ta zresztą znacząco odpowiada za moje hardcore’owe preferencje. Regres, The Lowest, Minority, Cymeon X… Wtedy uważałem ich za bogów hardcore’u. Byłem pod monstrualnym wrażeniem jaką energię można dawać na gigach i to też chyba uwarunkowało moje własne sceniczne zachowania.

Płyta, która może być ścieżką dźwiękową dowolnej imprezy:

Jacek Stachursky – “2k19”

Ciężko mi jest wybrać jedną pozycję. Dowolna impreza to zarówno trzydniowy melanż, jak i imieniny babci, na której Kuki czy DJ Wielki Huj raczej by nie polecieli, a wybór padłby na Random Access Memory. Rozważałem postawienie na Justice, ale ostatecznie idealnym wyważeniem pomiędzy groteską, tłustym bitem a dziwnymi tekstami, do których można się przyzwoicie bawić, jest narodowy wieszcz polski – Etyzer. 

Płyta z najbardziej życiowymi tekstami:

Yelawolf – “Love Story”

W tej sekcji odpowiedź jest chyba uzależniona od miejsca, w którym aktualnie się znajdujesz. Ale niech będzie pierwsza, która przychodzi mi do głowy.

Płyta, którą uwielbiam, choć nikt by mnie o to nie posądzał:

Mrozu – “Zew”

Gdy któregoś razu brat powiedział mi, żebym odpalił nowy singiel Mroza, to myślałem, że coś się mu odkleiło. Okazuje się, że nie, po włączeniu usłyszałem przyjemny, a jednocześnie nihilistyczny, przepełniony bólem, ale jednak radiowy blues. Albo to wielopoziomowe teksty, albo sam sobie dorabiam teorię, albo zgrało się to z poważnymi życiowymi chwilami, lecz wracając do utworów z tej płyty czuję “to coś”.

Płyta, której słuchania nie życzyłbym najgorszemu wrogowi:

Konkwista 88 – “Krew naszej rasy”

Hm, to może to? Nikomu nie życzę recesji szarych komórek.

zdj. Janek Fronczak

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas