“Zrozumiałam, że chwile słabości nie są niczym złym” – wywiad z Livgone

Dodano: 22.02.2024
Livgone to projekt skupiony na negatywnych emocjach, więc w przypadku tej rozmowy nie mogło ich zabraknąć. Doom metal uprawiany przez francuską formację skruszy wasze serca już niedługo (debiutanckie „Almost there” ukaże się 23 marca), a tymczasem przeczytajcie naszą pogadankę ze spiritus movens całego przedsięwzięcia, Elise Aranguren, którą znacie również z Whalesong. Jest o dołach, o nadziei, ale także o jazzie.

Jesteś znana nie tylko jako artystka, ale także tour menadżerka: która z tych ról jest dla ciebie wygodniejsza?

Jako artystka działam od bardzo niedawna, więc potrzeba czasu, bym znalazła właściwą odpowiedź na to pytanie. Z kolei tour menadżerką jestem już od dziesięciu lat, a jeszcze wcześniej zajmowałam się inżynierią dźwięku lub innymi kwestiami technicznymi, więc praca w tym biznesie od kuchni to coś, co mam już we krwi. Szczerze mówiąc, nigdy nie przypuszczałabym, że któregoś dnia sama stanę na scenie jako muzyk – to zupełnie nowe i bardzo ekscytujące doświadczenie. Chciałam sprawdzić się w tej roli już od dawna, lecz jakaś część mnie blokowała ten proces, bo uznawałam, że lepiej wychodzi mi poświęcanie się na rzecz cudzej sztuki. Słowem: towarzyszył mi zbyt wielki strach.

Ale jednak w pewnym momencie strach musiał odpuścić.

Zaczęłam tworzyć w trakcie pandemii, ale muzyka nie była wynikiem żadnego kaprysu, tylko duchowej potrzeby pokonania bardzo nieprzyjemnych uczuć, które wówczas we mnie siedziały. Nie myślałam, że dojdzie do czegoś takiego. Podążałam za emocjami i wyrzucałam je z siebie, czego efektem jest “Almost there”, ale teraz – gdy już mam to za sobą – muszę zastanowić się, jak łączyć bycie artystką i swoją codzienną pracę z artystami. Sama jestem ciekawa, co przyniesie przyszłość w tym temacie.

Skoro “Almost there” to efekt otrząśnięcia się z trudnych emocji, a nie kaprysu, wyobrażasz sobie, by w przyszłości pisać muzykę wynikającą z innych pobudek?

Trudno powiedzieć, ponieważ wciąż jestem w trybie, jak to nazwałeś, otrząsania się z emocji. Co więcej, nie nazwałabym się mistrzynią komunikacji, dlatego muzyka okazała się dla mnie idealną metodą na przekazanie innym tego, co czuję. Dzięki niej poczułam, jakbym zrzuciła z barków ogromny ciężar, dlatego planuję kontynuację działań artystycznych motywowanych kwestiami duchowymi i uczuciowymi. 

Co w sytuacji, gdy negatywne aspekty życia wyparują?

Nie wydaje mi się, by mogło do tego dojść. Każdy z nas – nawet ci najbardziej pozytywnie usposobieni ludzie – ma jakieś życiowe rozterki, które należy przepracować, więc uważam, że moje źródło inspiracji raczej nie wyschnie. 

Mówisz, że muzyka to twój sposób komunikacji z innymi – co nim było, zanim zaczęłaś tworzyć?

Nie miałam żadnego sposobu na komunikację z innymi i właśnie z tego powodu negatywne rzeczy, które trzymałam głęboko w środku, zaczęły się nawarstwiać, aż w pewnym momencie stały się nieznośne. Nie mówiłam nikomu o swoich problemach, próbowałam dusić nieprzyjemne stany w zarodku i trzymałam wszystko w sekrecie, ale okazało się to zbyt drenujące psychicznie. 

Bałaś się mówić innym o tym, co czujesz?

Jako tour menadżerka jestem przyzwyczajona do tego, że muszę być twarda i nie pokazywać po sobie, że coś mogło pójść w złym kierunku. W końcu odpowiadam za to, by wszystko grało jak w zegarku, więc ludzie oczekują po mnie perfekcji i niemalże robotycznego wykonywania powierzonych mi zadań. Raczej nikt nigdy nie pyta mnie, jak się czuję, bo jestem szefową całego przedsięwzięcia, dlatego sama muszę dbać o komfort zespołów, z którymi pracuję, a nie na odwrót. 

Nie wiem, czy bym to zniósł.

Jak wspomniałam wcześniej, sama w pewnym momencie nie dałam sobie rady i w trakcie pandemii musiałam przewietrzyć umysł. Tak się wówczas złożyło, że nie miałam żadnej pracy, więc mogłam skupić się przede wszystkim na sobie i swoich stanach. Efektem tej wyrwy jest Livgone.

Napisanie tych piosenek zmieniło twoje podejście do życia?

Na pewno otworzyłam sobie nowe drzwi – stałam się znacznie bardziej otwarta i szczera, czuję większą swobodę w opowiadaniu o tym, co mnie spotyka. Z początku byłam przerażona tą wizją i raczej nie chciałam jej urzeczywistniać, ale ludzie z bliskiego otoczenia dali mi mnóstwo empatii, co z pewnością wpłynęło pozytywnie na zbieranie nowych sił. Zawsze chciałam być silna i mieć wszystko pod kontrolą, lecz już rozumiem, że chwile słabości nie są niczym złym. Trzeba sobie na nie pozwolić. Podsumowując: Livgone nauczyło mnie bardzo wielu rzeczy i z całą pewnością wpłynęło na pozytywną zmianę wielu życiowych postaw. 

Livgone to osobisty, emocjonalny projekt, znacznie bardziej twój niż Whalesong. Czy to, co słyszymy na „Almost there” jest pełną realizacją wizji, które miałaś w głowie, zanim przystąpiłaś do komponowania materiału?

To zaskakujące, ale tak i jestem z tego tytułu niesamowicie wdzięczna. Byłam przekonana, że po drodze dojdzie do wielu zmian, bo rzeczywistość jest nieprzewidywalna i nawet nie wiesz, kiedy wpadniesz w nieoczekiwany zakręt, lecz w tym przypadku wszystko poszło zgodnie z planem. Neithan i Emil (Svensson – red.) w pełni zrozumieli to, co chciałam przekazać na płaszczyźnie muzyczno-emocjonalnej i wciąż się z tego cieszę, bo bez nich album z całą pewnością nie zabrzmiałby tak dobrze. 

Utwory z „Almost there” są dołujące i ciężkie, a przy tym mają w sobie coś oczyszczającego. Musiałaś się napracować, by nadać tym piosenkom więcej warstw niż wyłącznie przygniatający smutek i mrok?

Zawsze jest jakieś światełko nadziei – ta muzyka nie miała wpędzić mnie w jeszcze większego doła, tylko pomóc się z niego wydostać, więc siłą rzeczy musiałam zawrzeć w niej jakiś jaśniejszy, odrobinę lżejszy element. Często myślałam o tym, że natchnione emocjonalnie projekty innych artystów dawały mi szansę, aby oczyścić się ze złych rzeczy, więc stwierdziłam, że najwyższa pora, aby również zrobić coś takiego. 

Wydaje ci się, że słuchacze będą mogli postawić się w twojej sytuacji?

Myślę, że tak, bo poniekąd jest to jednym z celów Livgone – za sprawą tego projektu chciałabym dać innym poczucie wspólnoty i sensu, ponieważ nigdy nie jesteśmy sami, zawsze znajdzie się ktoś, kto czuje podobnie. Dlatego też niektóre numery, owszem, są wręcz przytłaczająco ciężkie, przy czym pozostałe mają w sobie delikatne przebłyski światła. 

Jak rozumiem, obecnie czujesz więcej nadziei na lepsze jutro?

Zdecydowanie. Tworzenie tego albumu było dla mnie terapeutycznym doświadczeniem. Musiałam zamknąć konkretny rozdział życia, by otworzyć nowy, z którego wyglądają znacznie lepsze perspektywy na przyszłość, dlatego jestem bardzo zadowolona, że rozprawiłam się z przeszłością właśnie w taki, a nie inny sposób. 

Większość materiału na „Almost there” powstawała w pandemii, gdy zmagałaś się z bolesnymi stanami – powiedziałbyś, że Elise tworząca te piosenki przed paroma laty i Elise obecnie prezentująca je światu to ta sama osoba?

Absolutnie nie jestem tą samą osobą, przeszłam bardzo długą drogę i nauczyłam się wielu rzeczy.

Na przykład?

Obecnie jestem dużo wrażliwszą osobą. Potrafię zaakceptować swoje wady, nie boję się ich wyrażać, przy czym kiedyś w życiu bym sobie na to nie pozwoliła. 

Jak mówisz, jesteś inną, dojrzalszą osobą – czy w związku z tym kiedykolwiek będziesz w stanie skomponować równie przytłaczając materiał jak “Almost there”?

Wciąż towarzyszą mi podobne emocje co przy tworzeniu “Almost there”. Teraz wiem, jak sobie z nimi radzić, ale nie oznacza to, że wszystko zniknęło na pstryknięcie palca. Dlatego też czasami bywa trudno i miewam gorsze dni, bo bywają one nieuniknione – z reguły w takich momentach zabieram się za komponowanie nowego materiału. Pobudzanie kreatywności pozwala odepchnąć cały mrok, który się we mnie kumuluje. 

To oznacza, że pracujesz już nad nowym albumem Livgone?

Jak najbardziej. Mam sporo pomysłów i bardzo dużo do powiedzenia, więc nie jest tak, że to tylko jednorazowa sprawa. 

Skąd pomysł, by do Livgone dokooptować Neithana, z którym grasz już w Whalesong? Nie obawiałaś się, że z racji na jego obecność oba projekty będą zbytnio do siebie zbliżone?

Niekoniecznie. Oboje mamy bardzo szeroką paletę gustów, dlatego potrafimy odnaleźć się w innych rejonach, nie jesteśmy przykuci wyłącznie do tego, co robimy w Whalesong. Livgone to moje dziecko, ale Michała i Emila również, ponieważ ci dwaj z czasem stali się moimi najlepszymi przyjaciółmi, którzy w pełni mnie rozumieją – zarówno na polu psychicznym, jak i muzycznym. Pracujemy razem od bardzo dawna, więc czuję się przy nich swobodnie, nie muszę się z niczym hamować. Dogadujemy się bezproblemowo, dlatego uznałam, że praca nad Livgone akurat z nimi jest wręcz naturalnym posunięciem. Nie wyobrażam sobie tego projektu z kimś innym na pokładzie. 

Wraz z Whalesong będziecie supportowali Bohren & der Club of Gore na ich obu polskich koncertach i z tej okazji przyszykujecie specjalną jazzową setlistę. Będzie to dla was wyjście ze strefy komfortu?

Odnoszę wrażenie, że wszystko, co robimy w Whalesong, jest wychodzeniem ze strefy komfortu. (śmiech) Z racji na położenie geograficzne raczej nie spotykamy się na próbach, bardzo dużo improwizujemy… Przed naszym pierwszym koncertem rozegraliśmy się w jakieś trzydzieści minut przed wejściem na scenę. Co do koncertów z Bohren & der Club of Gore – owszem, planujemy zaprezentować coś innego, znacznie lżejszego i bliższego jazzowi. Nie mogę się doczekać, bo słucham mnóstwo jazzu, a w dodatku był to nurt, dzięki któremu zaczęłam uczyć się gry na fortepianie, więc możliwość pokazania siebie od tej bardziej nastrojowej, nieoczywistej strony będzie czymś fantastycznym. 

Łukasz Brzozowski

zdj. Sharon Ehman (1), Sotiris Zikas (2,3)

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas