„Życie pełne ryzyka” – wywiad z Pestilence

Dodano: 03.04.2024
Pierwsze cztery płyty Pestilence to dziś klasyka death metalu, w której cieniu stoi pięć krążków wydanych po ponownym zejściu się kapeli w 2008 roku. Z okazji zbliżających się koncertów w Polsce Patrick Mameli, lider grupy, opowiedział nam, który z wydanych w XXI wieku krążków Pestilence lubi najbardziej, dlaczego woli spędzać czas na siłowni niż na słuchaniu muzyki, co sądzi o Lorna Shore i kiedy w końcu wyda długo zapowiadany, podobno najlepszy w karierze album „Portals”.

W jednym z niedawnych wywiadów powiedziałeś, że tęsknisz za poczuciem braterstwa oraz wspólnoty sceny metalowej na przełomie lat 80. i 90. Uważasz, że obecnie ta scena jest podzielona bardziej niż kiedykolwiek?

Nie wiem, czy jest bardziej podzielona, ale na pewno dawniej wszyscy bardziej trzymaliśmy się razem. Po ukazaniu się wywiadu, o którym wspominasz, dostałem mnóstwo negatywnych komentarzy, ale też pozytywnych – od ludzi, którzy czują to samo. Odezwał się do mnie na przykład Kam Lee z Massacre, który jest dokładnie tego samego zdania. Cóż, może to po prostu kwestia nostalgii? Może po prostu tęsknię za czasami, kiedy nie było social mediów? Dawniej spotykaliśmy się z innymi ludźmi twarzą w twarz, rozmawialiśmy, nie rozpraszały nas telefony. Dzisiaj nikt nie wyjdzie bez smartfona z domu. Mam wrażenie, że dawniej, kiedy poszedłeś na koncert, znałeś się ze wszystkimi, czułeś się jak ze starymi, dobrymi znajomymi. Obecnie co najmniej połowa ludzi zajęta jest nagrywaniem, mało kto ze sobą w ogóle rozmawia. Jesteśmy coraz bardziej skupieni na sobie.

Dyskusje na temat muzyki po prostu w dużej mierze przeniosły się do social mediów czy na fora internetowe.

Zdaję sobie z tego sprawę i nie mam z tym problemu. Nie jestem kimś, kto media społecznościowe potępia w czambuł. Sam ich używam, choćby do promocji Pestilence, ale jeśli chodzi o interakcje z innymi ludźmi, to wciąż – jeśli tylko to możliwe – wybiorę spotkanie twarzą w twarz zamiast wirtualnej pogawędki. Wkurza mnie też to, że ludzie w Internecie czują się anonimowi i piszą czasami naprawdę obraźliwe rzeczy, często ukrywając się pod wymyślonym imieniem. Jeśli jesteś nieco bardziej wrażliwy, tego typu komentarze mogą na ciebie mocno wpłynąć. Ja znam swoją wartość, mam stałą bazę fanów i nie rusza mnie to, co o mnie lub mojej muzyce piszą jakieś anonimy. Ci ludzie mnie nie znają, skąd mogą wiedzieć, jaki naprawdę jestem? Bardzo często spotykam się z komentarzami, że „na pewno jestem trudny we współpracy”, ponieważ w Pestilence często dochodzi do zmian składu. Wrzucam post, w którym wyjaśniam, że basista odszedł z zespołu, ponieważ chciał skupić się na swojej rodzinie, a i tak czytam tego typu rzeczy. Wiele osób reguluje sobie emocje, wrzucając negatywne komentarze do Internetu. To łatwiejsze niż napisanie czegoś pozytywnego, wspierającego innych, ale daje ulgę tylko na chwilę.

A jesteś trudny we współpracy?

Nie mnie odpowiadać na to pytanie. Musisz zapytać pozostałych członków Pestilence, ale jestem niemal pewien, że określiliby mnie jako wyluzowanego i bezproblemowego. Bo tak właśnie jest. Lubię kompromisy, lubię się komunikować z innymi. Jeśli ktoś ma dobry pomysł, jestem pierwszym, który zachęci do jego realizacji. Nie muszę zawsze stawiać na swoim.

W twoim zespole panuje demokracja?

Jasne. Oczywiście zespół potrzebuje lidera – osoby, która będzie nadawała mu kierunek, ale równie ważne są umiejętności i wiedza reszty kapeli. Mam ogromne szczęście pracować z muzykami, którzy są w swoim fachu naprawdę dobrzy, dlatego wiem, że mogę im zaufać i dać dużo wolności.

Kiedy szukasz nowych członków zespołu, bardziej skupiasz się na ich umiejętnościach technicznych czy osobowości?

Obie te rzeczy są bardzo ważne. Żeby odnaleźć się w zespole, potrzebujesz i jednego, i drugiego. Uzdolniony muzyk, będący jednocześnie przysłowiowym wrzodem na dupie, pogorszy morale grupy, ludziom odechce się grać. Wracając do poprzedniego pytania – mam taki problem z demokracją, że nie do końca wierzę w jej istnienie. Większość społeczeństw dzieli się na grupę liderów i osób, które za nimi podążają. Liderzy tworzą swoją policję, żeby pilnowała przestrzegania prawa, które stworzyli. I tak musi być, bo gdyby każdy robił to, co chce, zapanowałby chaos. Szczególnie, że dzisiaj ludzie skupiają się na sobie, nie obchodzą ich inni. Jeśli chodzi o Pestilence – najważniejsze jest to, że wszyscy się nawzajem lubimy. Nie musimy być swoimi najbliższymi przyjaciółmi, powiernikami najgłębiej skrywanych tajemnic, ale możemy sobie zaufać na najbardziej podstawowym poziomie. To kluczowe.

Masz przyjaciół w muzycznym biznesie?

Przyjaźń i biznes nie idą w parze. Na przykład relacja, jaką mam z Agonia Records, polega na wymianie. Ja robię coś dla nich, a oni dla mnie. Ja im daję mój talent, a oni mi możliwość wydawania i promowania muzyki, którą tworzę. Bardzo dobrze się dogadujemy, ale przyjaźń to coś znacznie głębszego.

Być może użyłem niewłaściwego słowa. Nie chodziło mi o biznes sensu stricto, a bardziej o szeroko pojętą scenę metalową czy – generalnie – muzyczną.

Mam przyjaciół czy krewnych, którzy nawet nie do końca wiedzą, jak nazywa się mój zespół i jaką muzykę gra. Z drugiej strony są też ludzie, którzy w ogóle nie interesują się mną jako człowiekiem, widzą we mnie tylko muzyka – postrzegają mnie jako jakąś gwiazdę. Nie jestem nikim wyjątkowym, Pestilence to tylko część mojego życia. Moja dziewczyna nie wiedziała o istnieniu Pestilence, zanim mnie poznała. Na początku nie zdawała sobie sprawy z faktu, że jestem muzykiem, i nie patrzyła na mnie przez ten pryzmat. Polubiła mnie, a nie mój image czy jakiś ogólny konstrukt „zawodowego muzyka”. Związki wielu moich kolegów z branży rozpadły się właśnie przez to, że dziewczynom spodobał się ich wizerunek, ale nic poza tym.

Im starszy jesteś, tym zespół staje się mniej ważną częścią twojego życia?

Z wiekiem nauczyłem się godzić życie rodzinne, dbanie o siebie i muzykę. Zespół jest dla mnie tak samo ważny jak wtedy, kiedy zaczynaliśmy w 1986 roku, ale nie żyję nim 24 godziny na dobę, staram się dawać z siebie wszystko także na innych życiowych polach. W pewnym momencie dotarło do mnie, że im starszy jestem, tym czas szybciej leci, i że nie zostało go wcale tak dużo. To mnie nieco otrzeźwiło i sprawiło, że zacząłem patrzeć na życie z nieco innej perspektywy. Nie wiem, jak długo będę mógł jeszcze nagrywać muzykę i grać koncerty, nie wiem też, jak długo ktoś jeszcze będzie chciał słuchać moich płyt i oglądać mnie na żywo. Postanowiłem, że nie mogę stawiać wszystkiego na jedną kartę.

Strach przed starzeniem się spowodował, że zainteresowałeś się siłownią?

Po części tak. Poza tym jestem cukrzykiem i muszę uważać na to, co jem, i generalnie dbać o siebie, więc siłownię traktuję jako lekarstwo. ”Wyglądasz dobrze, jak na swój wiek” to najlepszy komplement, jaki mogę od kogoś usłyszeć. Jestem obecnie w lepszej formie, niż kiedy miałem 18 lat. Życie muzyka jeżdżącego często w trasy jest bardzo wymagające fizycznie. Osoby, które spędzają całe dorosłe życie na imprezowaniu, w pewnym momencie są trasami potwornie zmęczone, ich organizm zwyczajnie odmawia posłuszeństwa. Ja trzymam się świetnie. Wychodzę z założenia, że skoro ludzie wydają swoje ciężko zarobione pieniądze po to, by przyjść na nasz koncert, musimy dawać z siebie wszystko. Wyjście na scenę pijanym postrzegam jako brak szacunku do fanów. W Pestilence zasadniczo nie ma nikogo, kto by pił albo palił.

Zawsze byłeś takim profesjonalistą?

Nie, około 10 lat temu postanowiłem, że szkoda mi czasu na głupoty i że chcę być jak najbardziej produktywny. Chcę wycisnąć życie jak cytrynę i nie uronić z niego ani kropli. Staram się być jak najlepszy w tym, co robię. Nie słucham za dużo metalu, w ogólnie nie słucham dużo muzyki, ponieważ chcę, aby moja twórczość pozostała jak najbardziej czysta, wypływająca z głębi duszy. Czasami najbardziej relaksuje mnie słuchanie odgłosów natury – wolę to, niż kolejny album z death metalem. I tak nie jestem w stanie nadążyć za wszystkimi trendami w muzyce, więc postanowiłem się z tej pogoni na własne życzenie wypisać. W innym wypadku słuchałbym pewnie Lorna Shore. (śmiech)

Nie lubisz Lorna Shore?

Myślę, że ten zespół nie byłby tak popularny, gdyby nie jego wokalista. Muzycznie to nie jest nic nadzwyczajnego. Jest dużo kapel, które inspirują się Lorna Shore i brzmią nawet lepiej niż oni. Myślę, że np. Pestilence ma swój charakterystyczny styl, który trudno podrobić.

Jaka jest twoja ulubiona płyta Pestilence z XXI wieku?

Staram się nie patrzeć w przeszłość. Ludzie czasami pytają, kiedy nagram kolejną część „Consuming Impulse” albo „Testimony of the Ancients”, ale mnie to nie interesuje. Chcę ciągle iść do przodu. „Portals”, płyta, nad którą obecnie pracuję, będzie najlepszą w moim dorobku. Jeśli miałbym wyróżnić któryś z poprzednich albumów, wydanych w XXI wieku, chyba wskazałbym na „Obsideo”. To brutalna, bardzo mocna płyta, na której odszedłem troszkę od tej bardziej melodyjnej strony Pestilence i postawiłem na agresję.

Zawsze lubiłeś dużo eksperymentować i nie bałeś się podejmować ryzyka.

A to się niestety w muzycznym biznesie nie opłaca. Przynosi więcej szkody niż pożytku. Pestilence na każdej płycie zachowuje swój bardzo charakterystyczny styl, ale wiele rzeczy się zmienia i fani nie wiedzą tak naprawdę, czego się spodziewać. Nie wszyscy to lubią, więc z każdym krokiem naprzód, z każdą nową płytą ryzykuję utratę części słuchaczy. Gdybyśmy przez kilkanaście lat mielili ciągle te same riffy, łatwiej byłoby nam ugruntować naszą bazę fanów. Ludzie, którzy nas polubili, zostaliby z nami na długo. Ale ja lubię eksperymentować. Lubię grać nasze stare kawałki z różnymi muzykami, którzy zawsze wnoszą do nich jakiś inny pierwiastek. Z drugiej strony rozumiem fanów, którzy mają sentyment do jakichś płyt i nie wyobrażają sobie na nich jakichkolwiek zmian. Wiesz, dla mnie Slayer po śmierci Hannemana przestał istnieć. Dlatego w pełni rozumiem ludzi, którzy pewnych zmian zwyczajnie nie chcą zaakceptować i przestają w pewnym momencie słuchać nowych płyt Pestilence.

Albumem Pestilence, który chyba najbardziej podzielił fanów i dziennikarzy, był „Spheres”. Obecnie uważany za klasyk, stawiany na równi z „Testimony of the Ancients” czy „Consuming Impulse”, ale w momencie, kiedy został wydany, spotkał się z mieszaną reakcją.

Ludzie oczekiwali kontynuacji „Testimony…”, a dostali „Spheres” – płytę totalnie inną – i byli zszokowani. To był z mojej strony bardzo świadomy ruch. Po wydaniu „Testimony of the Ancients” byliśmy jedną z największych gwiazd w katalogu Roadrunner Records. Wytwórnia zauważyła, że death metal jest bardzo popularny i podpisała bardzo wiele kapel. Niestety część z nich nie prezentowała się zbyt dobrze – ekipa Roadrunnera poszła w ilość, a nie jakość i zaczęła zalewać rynek dziesiątkami podobnych, średniej jakości płyt. Do tego nie byliśmy do końca zadowoleni z naszego kontraktu, ale Roadrunner chciał nas mieć w swojej stajni i nie pozwolili nam rozwiązać umowy. Postanowiłem więc poświęcić ten krążek, nagrywając coś, co wiedziałem, że się nie sprzeda, uwalniając się w ten sposób z Roadrunnera. Tak też się stało. Wytwórni nie spodobała się ta płyta, nie zadowoliły ich też słupki sprzedaży i pożegnali się z nami, co bardzo mnie ucieszyło. Dużo zaryzykowałem, bo gdyby jednak okazało się, że „Spheres” dobrze się sprzedał, byłbym w dupie, uwiązany do tej wytwórni na długie lata. Niestety ta płyta okazała się także końcem pewnej ery w historii Pestilence. Wielu fanów się od nas odwróciło, a ja postanowiłem, że muszę trochę odpocząć od zespołu.

Lubisz tę płytę?

Nie, ponieważ przypomina mi o tym, dlaczego musiałem ją nagrać. Niektóre piosenki są naprawdę udane i gdyby zmienić nieco ich brzmienie, nagrać inny wokal, byłyby fantastyczne, ale cóż… jest jak jest.

Miałeś dużo wątpliwości przed powrotem w 2008 roku?

Byłem pewny siebie. Wiedziałem, że wracam z brutalną, cholernie dobrą płytą i że udowodnię nią swoją wartość. Musiałem trochę przypomnieć sobie, dlaczego tak kocham grać metal. Zawiesiłem działalność Pestilence z powodu zmęczenia muzycznym biznesem, nie muzyką. Ten biznes przez 15 lat naszej nieobecności bardzo się zmienił, uznałem, że to takie nowe rozdanie.

Wspomniałeś o nowej płycie. Wiadomo już, kiedy ujrzy światło dzienne?

Na początku 2024 roku wydamy kompilację naszych największych hitów. „Portals” chciałbym nagrać pod koniec roku i wydać w 2025. Napisałem już osiem piosenek, chciałbym mieć ich około dwunastu. To będzie kolejny krok naprzód, kolejny krok w innym kierunku. Skład, w porównaniu z „Exitivm”, nieco się zmienił, ta płyta na pewno będzie inna niż poprzednia. Będzie brutalna i eksperymentalna. Jest ryzyko, jest przyjemność!

Paweł Drabarek

zdj. Gorka Photography

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas